Wojciech Dąbrowski
1 Liverpool Street, Paddington
2021 NSW, Australia
|
Gratulacje i zarys tła
Gratulacje dla Członków, dla Prezesa, dla Zarządu w
związku z 25. rocznicą powstania Towarzystwa. Wiele wody upłynęło w Nilu i Amu Darii przez czas istnienia
naszego Zrzeszenia. Wiele się też zmieniło w Kraju. Towarzystwo, dzięki Waszemu entuzjazmowi, pracy i
trwałości uczuć, stało się zacną i znaną Instytucją. Tylko patrzeć, jak się stanie też i zamożną poprzez
komercjalizację swoich ekspertyz a la Samotna Planeta (Lonely Planet) - znana i prosperująca firma
publicystyczna, która zaczęła działać jak my, udzielając rad podróżującym do Azji i Afryki. My byliśmy
kiedyś "Samotnym Towarzystwem" na Samotnej Planecie. Byliśmy bodaj pierwszą organizacją niezależną, nie
powołaną oficjalnym dekretem, ale spontanicznie stworzoną poprzez naszą inicjatywę. Byliśmy prekursorem
wolnych zrzeszeń obywateli, które pełnią tak ważną rolę w samoogranizacji społeczeństwa. Jak każda nowa
forma organizacji bazowaliśmy na poprzednich doświadczeniach. Byliśmy przygotowani do stworzenia i
prowadzenia niezależnego Towarzystwa poprzez różne nasze wcześniejsze podróżnicze dokonania, poprzez
doświadczenia w zdobywaniu poparcia rzeczowo-finansowego dla naszych podróży.
Byliśmy dalekowzroczni. Byliśmy prekursorami zdobywania poparcia "sponsorów"
- wielce dziś respektowanej, jak słyszałem, i ważnej umiejętności!! Było to możliwe dzięki dużej liczbie
talentów wśród nas. Mieliśmy ekspertyzę merytoryczną, jaką zdobyliśmy na studiach i kapitał kulturowy
wyniesiony ze środowiska studencko-inteligenckiego. Kol. Sokołowski konsultował geografię, Anula
Krasnowolska z Krakowa tworzyła słownik farsi, kol.kol. Krzemień i Kurkiewicz komponowali listy urzędowe po
polsku i rosyjsku: "Zwracamy się z prośbą do waszej firmy/organizacji o udzielenie wszechstronnego poparcia
członkom Naszego Towarzystwa i okazicielom niniejszego pisma/bumagi
". Była nam wszystkim znana na pamięć
formuła, której używaliśmy czy to występując o patelnie, czy to o wołowinę w sosie własnym, czy też o
miejscówki na trasie Moskwa - Termez.
Przygotowanie do założenia i prowadzenia Towarzystwa zdobywaliśmy albo wielkim
wysiłkiem działając w pojedynkę bez szerszego wsparcia towarzysko-organizacyjnego lub w wyspecjalizowanych
klubach, jak Klub Wysokogórski, lub w organizowaniu wypraw naukowych, jak Wyprawa Akademicka do Afryki
wspierana przez Studium Afrykanistyczne przy UW. Samotne Towarzystwo na firmamencie organizacyjnym Polski,
samorządne i odpowiedzialne jedynie przed własnymi członkami, zrzeszające ludzi o wielu zainteresowaniach,
różnym wykształceniu i różnych zawodach, było novum na ówczesne czasy. Łączyła nas tęsknota za innym
światem, innym życiem niż to w zasięgu ręki. A jak lepiej wyrazić tę tęsknotę niż poprzez wizje nieswojskich
krajobrazów, gorących klimatów i budzących niedowierzanie obyczajów?
Dalekie krainy od wieków inspirowały myśl i sztukę, prowokując zmiany w
sposobie widzenia samego siebie i własnego świata. Nowatorskie ruchy artystyczne Europy zapożyczały formy
sztuki afrykańskiej, azjatyckiej i południowych mórz, by wyrazić i interpretować modernistyczne zmiany
zachodzące w XX wieku. Ich sztuka z kolei prowadziła do zmian wzbogacając wyobraźnię odbiorców przez
sugerowanie ledwo przeczuwalnych możliwości bycia innym niż dotychczas i widzenia innego niż dotychczas
życia. Dla nas wizja tropików była wtedy sugestią bycia innym człowiekiem, była świadomym sabotażem dość
powszechnej apatii, milczącego przekonania, że nic niespodziewanego, kolorowego, "wręcz-nie-do-wiary" nie
może się nam w życiu przytrafić. Zachęcała do śmiałości i sięgania dużo dalej niż sięgał wzrok. Cóż mogło
być granicą fantazji i oczekiwań po tym jak dojeżdżając o własnych siłach do Cejlonu, Chin czy Środkowej
Afryki, dojeżdżało się do granic własnych wyobraźni o tym jak można żyć. Następną granicą było już tylko
przedpole własnej jaźni i przeczucie obowiązku uczestniczenia we wspólnym człowieczeństwie, gdziekolwiek
przyszłoby go dopełniać. Przeczucie obowiązku dotarcia do granic własnego potencjału. Ta granica nie
zostanie łatwo osiągnięta, bo nie można opłynąć się ani żaglowcem, ani objechać się w 80 dni. Nie zdziwiłbym
się, gdyby podróże w głąb własnej jaźni stały się nową pod-sekcją Towarzystwa, która wraz z sekcją kosmiczną
obok "tradycyjnej" sekcji tropikalnej będą świętować następnym razem okrągłą 50. rocznicę.
Przeglądając dzisiejsza prasę widać, że podróże do egzotycznych krajów stały
się popularne. Oferty turystyczne wymieniają jednym tchem miejsca, których myśmy przed laty szukali na mapie
wyobrażając sobie ich smak i koloryt. Dla wielu z Członków to właśnie te lata, w których Towarzystwo
powstawało, jawią się jako prawdziwa egzotyka. Mogą teraz dojechać do krańców świata, ale muszą się zdawać
na opowiadania takich jak my jak to było w krainie lat 70., kiedy powstawało Towarzystwo. Historią jest
przecież wyprawa w nieznane światy...
Korzystając z rocznicowej okazji wrócę wiec wspomnieniami w ten okres sprzed
25 lat. Dla niektórych Członków będzie to wyprawa w dobrze znane rejony, do których wizyty niemalże napawają
nas nostalgicznymi myślami. Dla niektórych z młodych Członków będzie to wyprawa w nieznane. Do jakiego
stopnia rozpoznają kontury tamtej krainy z ich własnym doświadczeniem z życia we współczesnej Polsce, będzie
wyznacznikiem zmian, jakie się dokonały.
To były lata siedemdziesiąte. Było to po tragedii grudniowej na Wybrzeżu.
Odczuwało się różnice w porównaniu ze stagnacją postaw i natężało się oczekiwanie Zmiany. Słowa mają moc. Są
często jedyną siłą słabych. Tu leżała nasza szansa. Kto wymyślił lub podchwycił szybko slogan odpowiadający
nowym oczekiwaniom i aspiracjom, ten mógł zaistnieć, mógł się narzucić ze swoimi wizjami. Stare hasła,
niedawno mające zwolenników, zbierały w samotności kurz. Nikogo już nie interesowało, czy socjalizm jest czy
nie jest młodością i przyszłością świata. Nawiązywanie do patriotyzmu stawało się znowu modne. "Wprowadzić
Polskę na mapę świata" było na czasie sloganem, w którego imieniu można było co nieco zyskać. Na tę mapę
wprowadzali Kraj naukowcy, wynalazcy, zdobywcy gór. Hasło: "Polak potrafi!" miało budować wiarę we własne
siły w konkurencji z bardziej zaawansowanymi gospodarczo-kulturalnie nacjami. Chytre nawiązanie do ludowej
mądrości "Uczyć się choć od diabła" stwarzało ochronę przed nacjonalistyczno-zaściankowym zadufaniem: "My
się od nikogo uczyć nie musimy". Dla nas to była okazja przemycenia w tej atmosferze własnego pomysłu.
Umieszczamy Polskę na mapie świata poprzez umieszczanie wpierw samych siebie w tym świecie. Jeśli można by
tego dokonać z błogosławieństwem ówczesnej władzy, z wykorzystaniem różnych cenowych anomalii, jakie
stwarzała możliwość używania krajowych i radzieckich samolotów i kolei, wsparcia w sprzęcie od jego
producentów i entuzjastycznego poparcia prasy i społeczeństwa, to tym lepiej.
Oczywiście, żeby zasłużyć sobie na takie wsparcie, żeby wejść do świata
społecznej fantazji, trzeba było jechać albo żeglować daleko (za ósmą górę, za ósme morze) albo wchodzić na
wysokie góry (sięgające nieba) z domniemanym narażeniem zdrowia, a nawet życia. Tylko w takim wypadku było
się reprezentantem narodowej dumy i marzenia, żeby być traktowanym jak obywatele "normalnych" zachodnich
społeczności, którzy mogą jeździć gdzie im fantazja nakazywała. Od nas oczekiwano, by jeździć w jak
najdalsze zakątki, trudno dostępne i "dziwne". Egzotyczność takich miejsc dobrze korespondowała z odczuciem
naszego romantycznego charakteru narodowego i sugerowała, że poprzez jakieś szczególne cechy jesteśmy zdolni
sięgnąć wyżej i dalej niż obcokrajowcy. To nie miała być turystyka. To miały być wyczyny!!
"O Jezu, i pan się nie boi...?" słyszało się na co dzień w kontekście
planowanych wypraw. Odpowiadało się: "No nie, nie boję się" (zawadiacko) lub "No, trochę boję się" (tak
uwodzicielsko), w zależności od sytuacji i osobistego stylu.
Nazwiska organizatorów wypraw wysokogórskich i akademicko-naukowych Andrzeja
Zawady, Marka Bogatka czy Krzysztofa Baranowskiego były wówczas powszechnie znane. Prasa o nich pisała,
mówiło się o nich w środowiskach studenckich. Uczestnicy tych specjalistyczno-wyczynowych przedsięwzięć byli
tymi szczęśliwcami, którzy jako chyba pierwsi ze swego pokolenia angażowali się w czyny, które przynosiły
zarówno osobistą satysfakcję, życiowe wyzwanie, a jednocześnie były w zgodzie z ówczesna polityką i
powszechnym odczuciem sukcesu.
Nam było w to graj! Czy może być coś radośniejszego niż wyruszanie w nieznane
choć wyśnione, w warunkach względnego komfortu zabezpieczonego technicznym i finansowym wsparciem.
Uskrzydlonym poczuciem, że własne marzenia o egzotycznych krajach są dokonywane nie tylko na własny
rachunek, ale i w imieniu drugich, z którymi się identyfikowaliśmy. Aż trudno było uwierzyć, że coś, co tak
było nam w smak, było też legalne i powszechnie popierane. Co więcej, ponieważ mając dwadzieścia kilka lat
ma się poczucie nieśmiertelności, rzadko kto z nas miał wrażenie rzeczywistego raczej niż symbolicznego
poświęcenia w obliczu podróżniczego niebezpieczeństwa, które pewnie to tu, to tam czyhało. Rzadko które z
nas było w obliczu dylematu: kariera czy podróże. Urzędy i instytuty nas wówczas zatrudniające były
przeważnie życzliwe, oferując bezpłatne urlopy. Kto się przejmował wówczas utraconymi gażami. Wiadomo, jeden
afgański kożuszek dobrze uplasowany w komisie po powrocie był równy
ale mniejsza o szczegóły.
Inwestycja w wyjazd okazywała się zwykle popłatna. Przez lata można było
wygłaszać pogadanki w szkołach i domach kultury. Oprócz satysfakcji jakieś honorarium też się trafiało.
Byliśmy dla wielu Livingstonami, Stanleyami, Stasiem i Nel, których się osobiście znało z miejsca pracy, z
podwórka, z prelekcji. Byliśmy jak misjonarze powracający do swych parafii.
Opowiadaliśmy o naszych podróżach i wszyscy nas słuchali, nikt nie wątpił w
słuszność i nasze poświęcenie. Opowiadania budziły wśród słuchaczy i głód przygody, i strach przed tak
bardzo odmiennym, i zachwyt nad kolorystyką tamtego życia, i poczucie skrywanej wyższości nad tubylcami
mieszkającymi w kurnych chatach pod strzechą, nierzadko dzieląc je ze zwierzętami. Spotykaliśmy się z
podziwem zwykle rezerwowanym dla bohaterów. Słuchając naszych opowiadań i wspierając nas w naszych
przedsięwzięciach, życzliwi nam ludzie odbywali przez nas wyprawy w świat swych własnych fantazji, często
nie mających wiele wspólnego ze światem, o którym chcieliśmy im opowiedzieć.
Często słyszane: "Tylko niech was tam nie zjedzą w tym Afganistanie", w
domniemaniu tubylcy, rekiny czy krokodyle, było wyprawą w egzotykę nieznanego a przeto "dzikiego", w którym
ksenofobia, niebezpieczeństwo, odwaga i bojaźń, konsumpcja (zjadanie) i seks mieszały się w wirującą
fantazję, dająca wytchnienie od mozołu codzienności.
"Ale tam straszna bieda!" słyszało się od ludzi, którzy nie wyściubiali nosa
spoza własnego rejonu, a w domu im się nie przelewało. Przeważnie staraliśmy się informować, zapraszać na
spotkania Towarzystwa, lub jak trzeba było i rozpuszczać propagandę na rzecz piękna i atrakcyjności i
cywilizacyjnych walorów miejsc przez nas odwiedzanych. Robiliśmy to spontanicznie, bo szczerze tak
myśleliśmy. Robiliśmy to też, by siać wokół siebie uczucia sympatii dla inności, bo tylko wśród takich uczuć
mogło się zmienić na lepsze wśród nas.
My byliśmy we własnych oczach Zamoyskimi z Kórnika, podróżującym po Oceanii,
Janem Potockim u Tatarow i Czeczenów, Strzeleckim w Australii, Malinowskim studiującym życie seksualne
dzikich na Trobriandach. Czy tak czy owak czuliśmy się dobrze i to napędzało nasz entuzjazm, dodawało sił,
sprawiało, że czuliśmy się ważni i dowartościowani, jakbyśmy rzeczywiście, a nie tylko koniunkturalnie,
mieli ważny wkład. Niesieni przez sprzyjającą nam falę dziejową, robiąc to, co chcieliśmy robić najbardziej,
pokonywaliśmy w krótkim czasie dystanse poczucia sukcesu równe tym, które przebywa się w ciągu całego życia
zdając się tylko na własne siły. Wielu pod auspicjami Towarzystwa przeżyło najszczęśliwsze chwile w swoim
życiu. Wiele przyjaźni na życie, udanych małżeństw zadzierzgnęło się lub pogłębiło na wyprawach. To duży
wkład Towarzystwa, bo sukcesy organizacji mierzy się nie tylko liczbami, choćby jak 25-lecie urodzin, ale
ciepłym uczuciem w sercach, jakie imię tej organizacji wywołuje.
Powstanie Towarzystwa i pierwsze inicjatywy
To było tło dla Towarzystwa. A oto garść jego historii.
Pomysł Towarzystwa zrodził się w 1973 roku z doświadczeń Palczewskiego,
Bogatka i moich. Wróciłem z Pierwszej Akademickiej Wyprawy do Afryki (AWA UW). Palczewski był na kilku
wyprawach wysokogórskich w Himalajach i Górach Pamiru. Bogatek miał za sobą organizację wyprawy do Afryki i
wiele doświadczeń i głębokich przemyśleń związanych z organizowaniem wypraw. Problem ze specjalistycznymi
wyprawami typu sportowo-wyczynowego czy organizacyjnego polegał na tym, że pozostawało się zawsze zależnym
od decyzji zarządów, kierownictw, rektoratów uczelnianych i innych niewidzialnych sił. Nawet największy
wkład organizacyjny nie zapewniał uczestnictwa, gdy kierownik ekspedycji z jakichś względów naraził się
władzom. Tak było w przypadku kol. Bogatka i wola nieznalezienia się powtórnie w pozycji krzywdzonego i
stworzenia warunków, w których nikt nie mógłby być w ten sposób krzywdzony, była silnym motorem w kierunku
założenia Niezależnego Samorządnego Towarzystwa.
Chcieliśmy stworzyć organizację, która będzie programowo zajmować się
organizowaniem wypraw. O ile UW czy Klub Wysokogórski zajmowały się różnymi inicjatywami, a wyprawy były
tylko "kremem na ciastku", o tyle w naszych zamiarach Towarzystwo miało zajmować się organizacją,
informowaniem i wspieraniem członków, sympatyków i szerszą publiczność w podróżach do krajów Azji, Afryki,
Płd. Ameryki i Oceanii. Mieliśmy też "propagować wkład Polaków w dzieło eksploracji i poznania świata".
Rozumieliśmy, że ten statutowy imperatyw może odnosić się do nas samych, współczesnych eksploratorów. Że nie
musimy zbytnio koncentrować się na tak znanych postaciach jak Strzelecki, Domeyko czy Emir Rzewuski, tylko
możemy sobie stworzyć sami panteon bohaterów, których będziemy studiować pod kątem ich wkładu w dzieło
poznania i eksploracji. Tak też się stało. Spotkania powyprawowe zapełniały sale po brzegi i służyły za
okazje, by ci, co TAM byli i TO i TAMTO widzieli, otworzyli nam oczy na urodę tych lądów, które
odwiedzili.
Nie chcieliśmy przymilać się do władz różnych klubów i stowarzyszeń, by
zezwolili zorganizować nam pod swoim szyldem wyprawę, w której nie mieliśmy zagwarantowanego miejsca. My
chcieliśmy stworzyć Towarzystwo, które samo byłoby szyldem gotowym przetrwać rożne odnowy dziejowe. To, że
jesteśmy tu i teraz, obchodząc 25. rocznicę powstania, świadczy, że to zadanie bycia trwałą instytucją
gotową przetrwać nie tylko meandry historii z jej rożnymi hasłami, ale przetrwać kadencje prezesów, a nawet
życie wielu jej członków, zostało spełnione z nawiązką. Ta trwałość organizacji w dobie tak szybkich zmian
jest wielkim sukcesem tej pierwotnej inicjatywy i wszystkich członków obecnych i byłych.
Przyznanie nam szyldu towarzystwa naukowego było ważnym zadaniem. Stąd ta,
teraz nam tak droga, ale trochę napuszona nazwa "Towarzystwa Eksploracyjnego", raczej niż coś bardziej
swojskiego, jak choćby Klub Włóczęgów. Napisaliśmy odpowiednie oświadczenia i podania, złożyliśmy je w
Pałacu Staszica, siedzibie różnych towarzystw naukowych. Towarzystwa naukowe jak Towarzystwo Ornitologów czy
Towarzystwo Przyjaciół Ziemi miało pewien status wyższy niż na przykład różnego rodzaju koła zainteresowań,
jak Koło Filatelistyczne czy Koło Przyjaciół Ziemi Lubuskiej. Nie mieli w przeciwieństwie do tych pierwszych
podmiotowości prawnej i rożnych formalnych praw, które warto było mieć, jeśli się uda. Więc Towarzystwo
nasze ubiegało się o status towarzystwa naukowego. Musieliśmy mieć wśród swoich członków kogoś z habilitacją
i kol. Skotnicki z Wydziału Geografii zgodził się pełnić funkcję tej naukowej róży przy naszym
eksploratorskim kożuchu. Czekając na decyzję parliśmy do przodu z przygotowywaniem różnych podróży i
mobilizacją kandydatów na członkostwo. Siedzibę znaleźliśmy w gościnnych progach Domu Kultury na Ochocie, z
panią Suską, członkiem Towarzystwa i sekretarką Domu Kultury jako naszym rzecznikiem.
W tym czasie dostaliśmy wiadomość z Pałacu Staszica, że do zarejestrowania
potrzebna nam jest siedziba w centralnej części Warszawy i jeszcze jakieś uzasadnienie wyboru programu. W
tym czasie już jednak zadomowiliśmy się na Ochocie i ktoś poradził, żeby to zasiedzenie sformalizować,
występując o rejestrację, w Dzielnicowej Radzie jako klub kulturowy z siedzibą w Domu na Ochocie i z
poparciem tej siedziby. Więc ponieważ "kultura" jest respektowaną kategorią niemal jak "nauka" i zawsze
jednym tchem mawia się, że dana działalność jest społeczno-kulturowa, albo towarzysko-kulturowa, więc nie
widzieliśmy powodu, by naszej działalności nie nazwać "naukowo-kulturową". Określiliśmy się jako Towarzystwo
Naukowo-Kulturowe z siedzibą w Domu Kultury na Ochocie. Sugerowano w Dzielnicowej Radzie, że jakbyśmy się
nazwali Towarzystwo Naukowo-Kulturowe Ochoty, to byśmy mieli lepsze szanse rejestracji, ale oparliśmy się w
obawie, że z taką nazwą nie dołożymy wiele wkładu w dzieło eksploracji i poznania świata przez Polaków, choć
pewnie dobrze poznamy wszystkie uroki dzielnicy Ochota. Czekaliśmy na rejestrację miesiącami. Aż tu się
okazało, że zgodnie ze statutem towarzystw kulturalnych z 1934 roku i nadal obowiązującym w kraju, jeśli
rejestracja nie zostanie potwierdzona lub odrzucona w ciągu 3 miesięcy, to należy domniemywać pozytywne
załatwienie podania. Dobra nasza!!! To ogromnie dużo! Ale tak naprawdę wiedzieliśmy, że istniejemy od kiedy
zaprzyjaźniona graficzka z ASP zaprojektowała nam znak firmowy i naszywki na rękawy ze znakami Towarzystwa
Eksploracyjnego. Mając firmówki, nalepki, naszywki byliśmy już pewni siebie. Teraz dodatkowo mogliśmy mieć
i pieczątkę. Świat naprawdę należał do nas!
Palczewski został pierwszym prezesem. W tłumaczeniu na angielski promowało go
to na funkcję "Prezydenta". Bardzo to dumnie brzmiało.
Pierwsze wyprawy
Palczewski wyjeżdżał na wyprawę w Afgański Hindukusz. Ja szykowałem wyprawę
wzdłuż środkowego Afganistanu przez Bamian, Bandiamir do Heratu, drogą, którą kiedyś jechał Marko Polo do
Chin. Kol. Bogatek zbierał grupę do Indii, Nepalu i na Cejlon. Połączyliśmy siły. Palczewski był nadal
firmowany przez Klub Wysokogórski, ja i kol. Bogatek zdawaliśmy się całkowicie na charyzmatyczną siłę
naszego nowego Towarzystwa przy występowaniu o różne rzeczowe i organizacyjne wsparcia. Część produktów, jak
sprzęt kuchenno-kempingowy, żywność konserwowa, elementy do wytwarzania sprzętu turystycznego, jak rurki
aluminiowe do plecaków, załatwiał kol. Palczewski, a część załatwiała moja i Bogatkowa grupa wyprawowa.
Część podań była firmowana przez Klub Wysokogórski, a część przez TE.
Byliśmy pełni sił i optymizmu. Przed żadnym trudem się nie cofaliśmy. Czasem
ta euforia graniczyła z brawurą czy lekkomyślnością. Jak mogło być inaczej, skoro na naszych oczach, za
naszym staraniem słowo stało się ciałem w postaci Towarzystwa! Wiele naszych przedsięwzięć było jak z
popularnej wówczas satyrycznej audycji "60 minut na godzinę", w której między innymi mówiono "jak zrobić
łódź podwodną przy pomocy odkurzacza i dobrego kolegi".
Mnie przypadło zadanie zaopatrzenia wypraw w patelnie i garnki. Ani mi do
głowy nie przyszło wtedy rozważać, jak przetransportować koleją i autobusami kilka worków ze sprzętem
kuchennym. Wykorzystywałem swoje kontakty z przygotowań do wyprawy afrykańskiej AWA. Spełniałem przy okazji
poczynione obietnice w fabryce garnków i patelni w Zgorzelcu, że po powrocie z Afryki nawiążę kontakt i zdam
relację z użyteczności sprzętu w warunkach tropikalnych. Nie bardzo wiedziałem, czy moja umowa, że prześlę
sprawozdanie z użyteczności zgorzeleckich patelni w temperaturach tropikalnych, była całkiem serio
podejmowana przez obie strony, czy pół żartem. Niemniej wziąłem ze sobą zachowane i osmolone na czarno
patelnie, żeby zgodnie z obietnicą daną kilka lat wcześniej dostarczyć je do miejscowego przyfabrycznego
muzeum. Miałem też pobrać nowy komplet patelni, które szczodrze przydzieliła nam dyrekcja. Na miejscu
zostałem przyjęty jak stary znajomy. Śmiechom i dowcipom na temat jak te patelnie zostały tak zaczernione
na Czarnym Kontynencie nie było końca. Pytany byłem o to, co jedliśmy, co smażyliśmy na tych patelniach i
musiałem zatajać, że patelnia głównie zaznała wołowiny w sosie własnym, a nie kotletów z hipopotama i
befsztyków z dzikich bawołów, jak tego oczekiwano ode mnie. Wracałem żegnany uśmiechami i życzeniami: "Żeby
was tylko tam nie zjedli", co w kontekście obładowania rożnymi rodzajami patelni o najnowszej non-sticking
technologii miało w sobie jakąś zalotność. Po drodze w pociągu byłem stale zapytywany przez pasażerów, dokąd
ja wiozę te patelnie i czy bym je na pniu nie sprzedał. Ktoś się nawet dopytywał, skąd pochodzi mój tabor,
nawiązując prawdopodobnie do tradycyjnej asocjacji patelni z rodem cygańskim. Oparłem się pokusie
odsprzedania z połowy towaru i ulżenia sobie trudu dźwigania. Nie mogłem sobie odmówić widoku radości
koleżeństwa, gdy przychodzę do Siedziby z tym worem pełnym błyszczących garnków. Na taki widok na pewno
uwierzą, że wyprawa wyruszy i to wkrótce.
Palczewski rozchorował się w dniu wyjazdu po puszki z Baltony. Zwrócił się
więc do kol. Dydyńskiego, jedynego wśród nas posiadacza samochodu osobowego, czy mógłby przyjść z pomocą i
przywieźć te puszki z Gdyni do Warszawy. Kol. Palczewski ocenił Mini Minora Dydyńskiego jako idealny wehikuł
dla tego przedsięwzięcia. Skrupulatny Dydyński przestudiował faktury, przeliczył na suwaku kieszonkowym i
doliczył się, że towar waży ponad tonę i trzeba by Stara na takie zadanie. Kol. Palczewski utrzymywał, że
zawsze te same ilości przywoził w kilku workach transportowanych przez niego miejską komunikacją i siecią
kolei państwowych. W końcu sam pojechał i przywiózł w tych workach takie ilości puszek, że zasypać nimi
można by Mini Minora po dach. W jakiś sposób przewiózł je tramwajami i pociągiem, zdobywając się na
niebotyczny wysiłek, tak jak ja z patelniami. Potem czytaliśmy doniesienia: 6-tonowy Star z trudem
przejechał przez 2-tonowy most pod Teheranem. Na pewno nie mieli przy sobie suwaka kieszonkowego, takiego
jak kol. Dydyński.
W końcu ruszyła i moja wyprawa.
Zainspirowany dokonaniami kol. Palczewskiego pojechałem koleją do Moskwy ze
skrzyniami tarasującymi pół korytarza pociągu expressowego. Był ze mną kol. Staszek Krasnowolski. Z dworca
na dworzec przejechaliśmy zatrzymaną na ulicy ciężarówką. Na zatłoczonym dworcu, z którego odchodziły
pociągi dalekobieżne na Wschód, zgłosiliśmy się do zawiadowcy dworca, wymachując pismem, które czerwonymi
czcionkami nakazywało czytelnikowi udzielenia wszelkiej pomocy okazicielom. Występowaliśmy tu jako młodzi
eksploratorzy z "Polszy", sponsorowani przez ZMS. Trochę się nawet czułem nieswojo, jak ze skrzyniami
eskortowano nas uprzejmie do odpowiednich wagonów, zanim jeszcze zostały one otwarte dla pozostałych
pasażerów, wielu z nich czekających dniami na miejscówki. Urzędnicy, tak jak w Polsce, odnosili się do nas
bardzo życzliwie. Też wspominano o ogromnej biedzie, jaka nas będzie oczekiwać w Afganistanie i jedynie
zapewnienie, że robimy to dla "nauki", wzbudzało zrozumienie dla naszego domniemanego heroizmu. Na protesty
jednego z odważniejszych, dlaczego się nas tak faworyzuje, towarzysząca nam urzędniczka warknęła, że
jesteśmy "exploratory" i dlatego. "A czto to takoje exploratory?" - dopytywał się wątpiący Tomasz. "Ty nie
znajesz, czto to exploratory? durak, nie słyszał o Mikluhu Makaiu?" - odparła. To z jakiegoś powodu
usatysfakcjonwało ciekawość dociekliwego pasażera. Wręczyliśmy przewodniczce pudełeczka z cieniem do oczu i
żuwaczkę dla dzieci. Rozstaliśmy się w uśmiechach i wzajemnych życzeniach "szczastia".
Podroż trwała trzy dni i noce. Po drodze młodzi ludzie z gitarami śpiewali nam
piosenkę Wysockiego o Mikluhu i "Poczemu aborygeny sjeli Cooka?" Wśród radzieckich pasażerów, tak jak i w
Kraju, cała Azja poza granicami Związku wyglądała jak jedna kategoria, w stosunku do której miało się
ujednoliconą postawę bez względu na to, czy to miał być Afganistan czy Cejlon. Trochę tak jak cała ówczesna
Europa Wschodnia jawiła się, dla wielu ludzi na Zachodzie, jako jedno duże skupisko podobnych sobie ludzi, o
których mało się wie i jeszcze mniej chce się wiedzieć. Będąc bez indywidualności można było wpisywać w
kategorie "Orientu" to, co się samemu chciało w nim widzieć. Im mniej wyrazisty obraz tego Orientu, tym
łatwiej w niego wpisywać swe uprzedzenia, fobie, fantazje.
W Termezie, mieście przygranicznym nad wielką rzeka Amu Darią byliśmy
zaczepiani co krok przez kobiety proszące nas o to, byśmy przywieźli z Afganistanu pewien rodzaj satyny
używany na suknie ślubne. Bez tej satyny wesele nie będzie miało odpowiedniego splendoru. "Małżeństwo jest
trudną instytucją", informowały nas doświadczone kobiety, "jak się nie da mu odpowiedniego kick-startu, w
postaci dobrego wesela, to daleko się z nim nie zajedzie". Wierzyliśmy ich słowom i przywieźliśmy satynę w
drodze powrotnej.
Reszta uczestników wyprawy: Ala Świeżyńska, Anka Bohdziewicz, Stefan Opalski,
Krzysztof Bystram, Edward Krzemień i Anula, żona Staszka, przylecieli samolotem do Termezu. Przez rzekę
przepłynęliśmy promem, zaopatrującym radzieckich geologów po stronie afgańskiej. Z granicy dojechaliśmy do
Mazar-i-Sharifu ciężarówką. Zapłaciliśmy kierowcy piżamą. Piżamy męskie dwuczęściowe były popularnym strojem
popołudniowo-wieczorowym Afganów. Wygodnie się siedziało w piżamach w czajhanach popijając herbatę. Cień do
oczu, kokosal jako ceniony szampon, sztruksowe dżinsy wymienialiśmy ku obopólnemu zadowoleniu na miejscowe
usługi. W Mazar-i-Szarifie spotkaliśmy Akrama, właściciela ciężarówki i razem pojechaliśmy na
dwuipółmiesięczną wyprawę przez Kabul do Bamianu, Bandiamiru i przez przełęcze Hindukuszu do Heratu. Alka
kręciła film, pokazywany później w TV. Stary Ził Akrama nie mógł wjechać na co bardziej strome góry.
Przywykły do improwizacji Akram wrzucał pierwszy bieg na wyciśniętym sprzęgle, po czym puszczał gwałtownie
sprzęgło. Samochód skakał pół metra do przodu, po czym milkł. Myśmy w tym czasie podkładali klocki pod tylne
koła, bo hamulce nie działały. W ten sposób w kilka, kilkanaście godzin mogliśmy zajechać na każdy szczyt. Z
góry na dół było jeszcze trudniej bez hamulców, ale to już zostawiam na inne opowiadanie. Dużo ludzi
oglądało nasz film w telewizji. W Bamianie jest wykuty w skale pomnik Buddy z 3 stulecia p.n.e. W
Bandiamirze są piękne formacje skalne o pionowych ścianach, utrzymujące w środku pustyni wodę niczym wielkie
balie. "Aleście skakali tym grzechotem, jak króliki po łące" - no gratuluję - słyszałem po pokazie
telewizyjnym z wielu ust. Ktoś na filmie dostrzegł wielbłąda jedzącego sizalowa linę i współczuł jego
losowi, ktoś niedożywione dziecko, ktoś się dziwił ludziom ubranym na ulicach w piżamy, ktoś nam współczuł
zmagania z Ziłem pod górę. Mieszane wrażenia. Żadne z nich nie oddawało naszych odczuć radości i wielkiego
przywileju, że mogliśmy uczestniczyć w tym festiwalu inności. Każda uwaga i opinia wydawała nam się
częściową i chybiającą sedna charakteru krajów, które odwiedzaliśmy. Ich kolorytu, zapachu, smaku różnych
improwizacji do których trzeba było się stale uciekać, by trwać i posuwać się naprzód.
Sprawiało nam trudność, jak po powrocie przekazywać te doświadczenia w
czytelny sposób dla tych, którzy tam nie byli. Na wielu powyprawowych prelekcjach na pytanie jak naprawdę
wygląda Afganistan czy Indie kusiło mnie, by sparafrazować odpowiedź Luisa Armstronga na pytanie, co to jest
jazz. Armstrong miał odpowiedzieć: jeśli pan pyta, co to jest jazz, to znaczy że nigdy pan nie będzie
wiedzieć, co to jest jazz. Czy pytający naprawdę chcą wiedzieć, jak wyglądają tamte kraje, czy chcą
potwierdzania własnych wyobrażeń kształtowanych na użytek wsparcia się we własnym wyobrażeniu? Opierałem
się pokusie i opowiadałem jak mogłem najlepiej i najdokładniej. Bo przynoszenie wiadomości z dalekiego
świata, opowiadanie ich z przejęciem i zachwytem i uczuciem wielkiego przywileju, że dane nam było być tymi
pośrednikami miedzy tym co widzieliśmy tam i odczuwaliśmy, a tym co sobie ludzie wyobrażali i co wpisywali w
obraz Orientu, było nie tylko naszym obowiązkiem ale i misją. W wielonarodowym i wieloetnicznym świecie, w
jakim żyjemy, nie wystarcza być tolerancyjnym na odmienność, że już nie wspomnę o niekonstruktywnej
niechęci. Żeby dobrze uczestniczyć we współczesnym świecie, żeby właściwie interpretować wydarzenia, żeby
nie czuć się zagubionym w mnogości informacji, trzeba mieć postawę aktywnie i życzliwie wychodzącą ku
odmienności czy to kulturowej, czy etnicznej, czy religijnej. Widzieć w niej bogactwo świata i możliwości
dobrego w nim życia dla siebie, a nie zagrożenie czy powód do nieufności.
To że jako członkowie Towarzystwa przyczynialiśmy się do akceptacji inności na
jej własnych, a nie wymyślonych warunkach, poprzez dawanie świadectwa swoimi z pierwszej ręki opowiadaniami
jest naszym wkładem w rozwój polskiej kultury, naszą osobistą satysfakcją i sukcesem, za który proponuję
wznieść Toast.
Wojciech Dąbrowski