Logo serwisu Towarzystwa Eksploracyjnego
Strona główna
O Towarzystwie
Program spotkań TE
Relacje ze spotkań TE
Relacje z wypraw
Relacja specjalna na 25-lecie TE
Dyskusyjne forum globtroterów
Informacje wydawnicze
Galeria zdjęć
Ciekawe adresy internetowe
Skrzynka pocztowa
Archiwum

Link - www.linia.pl

Relacje ze spotkań TE
Poprzednie spotkania:
Byłem w Sudanie
Maroko
z baśni 1000 i jednej nocy

Indonezja
- z Nowej Gwinei na Bali

więcej...

     Jesienią 2001 roku wyruszyliśmy z żoną w podróż poślubną, której celu dokładnie nie
Port w Sassandrze (Wybrzeże Kości Słoniowej)
znaliśmy. Mogły to być odwiedziny stryja, będącego misjonarzem w Zambii lub piękne plaże Mozambiku.

     Tak czy owak 11 listopada wylądowaliśmy w Abidżanie na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Nasze wstępne plany zweryfikowali już pierwszego dnia urzędnicy Ambasady Kamerunu, darowując nam dwa tygodnie wakacji w oczekiwaniu na wizę.

     Tak miało być cały czas. Brak planu, dopasowanie się, wtopienie w rzeczywistość, dryfowanie po falach afrykańskiego "chaosu".

     Spędziliśmy w Afryce Zachodniej i Środkowej pięć miesięcy. Podróżowaliśmy po sinusoidzie: południe - północ - wybrzeże - Sahara - chrześcijaństwo - islam, etc., odwiedzając Ghanę, Burkina Faso, Togo, Benin, Niger, Nigerię oraz Kamerun.

Plaza Gode (okolice Sassandry)

     Pięć miesięcy to dużo czasu. Trudno jest w paru słowach opisać główne atrakcje czy ciekawe przygody. Zamiast tego proponuję krótką historię z drogi. Tak w zasadzie było cały czas.

     (zainteresowanych szczegółami trasy odsyłam na stronę www.tramp.travel.pl).


     W drodze do Tai

     Leżąc na pięknej plaży Gode, w pobliżu Sassandry, na południu Wybrzeża Kości Słoniowej, podjęliśmy decyzję. Byliśmy całkiem blisko największego w Zachodniej Afryce dziewiczego lasu tropikalnego. Żyją tam między innymi bardzo rzadkie hipopotamy karłowate, leśne słonie i jak twierdzą pracownicy parku, najinteligentniejsze szympansy na świecie, które używają kamieni i drewnianych narzędzi, aby polować na inne małpy. Wszystko zatopione w 454 000 hektarów niezwykłej dżungli. Należało jechać.

W drodze do parku narodowego Tai

     Następnego dnia byliśmy w siedzibie Parku Narodowego Tai w sympatycznym mieście San Pedro.

     J. S., dyrektor parku, siedział za swym biurkiem i z uśmiechem powiedział:

     – Zrozumcie, park to jest produkt. Albo płacicie i was tam zawieziemy w trzy godziny, albo jedziecie na własną rękę. To jest wykonalne.

     Wyszliśmy z biura niepocieszeni. Żadnej solidarności białego człowieka.

     W hotelu usiedliśmy nad mapą Wybrzeża Kości Słoniowej, studiując możliwość dojazdu transportem publicznym do bramy parku w Guiroutou.

     Następnego dnia rano wyszliśmy z naszego hotelu i wsiedliśmy do zbiorowej taksówki jadącej w kierunku dworca autobusowego.

W parku narodowym Tai

     Na dworcu mieliśmy szczęście. Udało nam się złapać minibus do Olodio. Olodio jest oddalone o około 100 km od Guiroutou, co stanowiło mniej więcej połowę drogi. Po godzinnej przeprawie przez przedmieścia San Pedro, na których trwała olbrzymia demonstracja uczniów w sprawie wybudowania dodatkowych szkół i krótkim odcinku asfaltowym, prowadzącym przez ciemny las, skręciliśmy nagle w bok.

     Samochód jechał z zawrotną prędkością po błotnistych drogach tnących na kwadraty plantacje palm oleistych. Doprawdy trudno powiedzieć, w jaki sposób kierowca orientował się, w którą aleję skręcić, ale wyraźnie ufali mu nasi współpasażerowie, więc wzorując się na nich zapadliśmy w stan półdrzemki. Z odrętwienia wyrywały nas kontrole wojskowe, rozstawione na rogatkach mijanych wiosek, na których bardziej z zainteresowania niż obowiązku żołnierze badali nasze paszporty. Pewnym urozmaiceniem była zabawa w kotka i myszkę z żołnierzami, którą prowadził chłopak z naszego minibusa. Przed każdym posterunkiem wysiadał, omijał szlaban na piechotę i wsiadał do środka za zakrętem. Za każdym razem pasażerowie głośno protestowali:

Meczet w Larabandze (Ghana)

     – Tak nie wolno. Dlaczego wysiadasz? Jak później wrócisz, jeśli nie masz papierów?

     Sielanka spokojnej podróży nie trwała długo. Po karkołomnej przeprawie przez zabłocony most i pokonaniu ostrego zakrętu z prędkością, która rozwiewała sztywne włosy kobiet w samochodzie, wypadliśmy prosto na sznur wielkich ciężarówek, stojących na drodze. Kierowca bąknął coś pod nosem i z impetem zaczął wymijać samochody, które utknęły w błocie po ośki. Pomimo wyraźnych protestów pasażerów i kierowców samochodów stojących w korku, brnął uparcie zakopując nasz samochód, aż w końcu stracił nad nim panowanie. Przed upadkiem uchronił nas wysoki nasyp na poboczu.

     Oczekiwanie na pomoc, wielki traktor, który wyciągnął wszystkie zakopane samochody, umilaliśmy sobie myjąc twarze z błota i robiąc pamiątkowe zdjęcia z pasażerami. Niestety, akcja ratunkowa trwała kilka godzin, w związku z czym w Olodio wylądowaliśmy około szesnastej.

Audiencja u króla Ashanti - Otumfuo Osei Tutu II

     Nikt się tym specjalnie nie zmartwił. W końcu wioskowy dyspozytor ruchu, którego funkcja jest trudna do sprecyzowania, ale sprowadza się głównie do sprzedaży biletów i wymuszania haraczu od przejeżdżających minibusów poprzez tarasowanie drogi drągami nabitymi gwoździami, zapewnił nas, że samochód do Neka właśnie jest w drodze. Brzmiało fantastycznie. Z Neka do Guiroutou jest już tylko kilkanaście kilometrów.

     Powoli zapadał zmierzch.

     Nasz ciemnoskóry kolega z poprzedniego minibusa na wszelki wypadek kupił sobie chińską latarkę i bawiąc się nią zabijał czas. Po czterech godzinach oczekiwania starzec od pobierania opłat wciąż powtarzał swą mantrę:

     – Samochód jest w drodze. Nie ma co się denerwować. Będzie na pewno.

Przygotowanie do obiadu

     Po czym przestawiał swoje tranzystorowe radio na stację z sąsiedniej Liberii i bezmyślnie powtarzał angielskie słowa.

     Na nasze pytanie, czy w Olodio jest hotel, zniecierpliwiony odpowiedział:

     – Jest, jest hotel. Ale o co wam chodzi? Samochód już nadjeżdża.

     Po dwudziestej pierwszej nasza koleżanka, wioząca do swej wioski jakieś dwieście kilogramów suszonych ryb, zdecydowała, że idzie spać do wioski, a koledze wyczerpały się baterie w latarce. Niepocieszony musiał kupić nowe, po czym zaczął zabawę od nowa.

     O dziesiątej poprosiliśmy starca żeby zaprowadził nas do hotelu.

     Dobranoc – powiedział stary i zniknął w ciemnościach.

     Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem. Poszedłem po piwo do ciemnego sklepiku obok przystanku. Przy świeczce sprzedawczyni flirtowała z żołnierzem.

     – Czy jest tu jakiś hotel? – spytałem z wyczuwalną nadzieją w głosie.

     Odpowiedział mi wybuch śmiechu.

Fryzjer męski

     Wróciłem do Kasi, która tymczasem nawiązała znajomość z bardzo sympatycznym panem, który poinformował nas, że we wsi mieszka pastor.

     – Pastor to dobry człowiek. Zaprowadzi was tam chłopiec.

     Podziękowaliśmy ładnie, pożegnaliśmy się z pasażerami i ruszyliśmy w ciemność, zostawiając za plecami trenującego fechtunek chińskim gwiezdnym mieczem kolegę.

     Drogę do domu pastora pokonaliśmy, jak nam wyjaśnił nasz młody przewodnik, skrótem, to znaczy przez bagno. Z cuchnącymi nogami stanęliśmy u drzwi Protestanckiej Misji w Olodio.

     Po dziesięciu minutach oczekiwania przed drzwi wyszedł niski, zaspany człowiek, z niedowierzaniem przecierając oczy. Chłopiec błyskawicznie wyjaśnił, w czym rzecz i zniknął, zostawiając problem w drzwiach pastora.

Targ w Abomey (Benin)

     – Chwilkę – powiedział pastor i zamknął drzwi. W kompletnych ciemnościach spróbowaliśmy popatrzeć sobie w oczy ze zwątpieniem, ale drzwi otworzyły się z powrotem i usłyszeliśmy głos.

     – Dziękuję Bogu, że was zesłał. Wejdźcie, proszę. Zaraz obudzę moją żonę, która przygotuje wam pokój.

     Po chwili siedzieliśmy w wielkim salonie, obserwując spokojnie nasze falujące cienie które rzucaliśmy na ściany. Lampa naftowa wydzielała sympatyczny, domowy zapach.

     Tymczasem wokół nas zapanował straszny harmider. Jacyś ludzie w bieliźnie na wpół śpiąc biegali w tę i z powrotem nosząc pościel, ubrania i jakieś pakunki. Po minucie zapanowała cisza, a do pokoju wszedł pastor z zaspaną kobietą w podomce.

     – To jest moja żona, Marie. Pomódlmy się, dziękując Bogu, że mogliśmy się spotkać, a później idźcie spać do pokoju, z którego już wyprowadzili się kuzyni Marie.

Kraina Tamberna w Togo (domy Tata)

     – Ależ nie! To znaczy pomódlmy się, ale dlaczego lokatorzy się wyprowadzili. Możemy spać gdziekolwiek.

     Nasze protesty na nic się nie zdały więc nie bez przyjemności padliśmy na łóżko i zasnęliśmy kamiennym snem.

     Rano, po wzięciu kąpieli w prawdziwej łazience z prysznicem i umywalką, tyle że bez bieżącej wody, ze smakiem zjedliśmy pyszne ciasteczka przygotowane przez Marie.

     Pastor oprowadził nas po wiosce, pokazując nas sąsiadom, a następnie odprowadził na przystanek. Tam już wszyscy w znanym nam stanie odrętwienia, czekali na samochód.

     – I co? Nie przyjechał?

     Naszą zaczepkę starzec zbył wzruszeniem ramion. Koleżanka od ryb splunęła głośno, a kolega z latarką wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Sahara (Niger)

     Po dwóch godzinach nadjechał minibus. Wsiedliśmy, ruszyliśmy i po dziesięciu minutach straceńczej jazdy utknęliśmy w błocie. W tym samym momencie z nieba spadła ściana deszczu. Kierowca z pomocnikiem zarzucili na okna brezentowe zasłony, chroniące pasażerów przed błotem wpadającym do środka i poszli szukać pomocy.

     Tym razem szczęście nam sprzyjało. Traktor był za zakrętem, więc po chwili pędziliśmy znowu z zawrotną prędkością, a przez dziury w podłodze pryskała na nas laterytowa maź. Gumę złapaliśmy już na przedmieściach Neka, więc specjalnie się nie przejęliśmy. Po błyskawicznej wymianie koła, pomocnik kierowcy wraz z żołnierzami z posterunku kontrolnego zepchnęli samochód z góry, silnik zaskoczył i pomknęliśmy na przystanek. Tu od razu wpadliśmy w ręce miejscowego dyspozytora, który z perlistym uśmiechem poinformował nas, że dziś do Girotou żaden samochód już nie jedzie, chyba że wynajmiemy sobie prywatnie ten oto zardzewiały wrak.

     Załamani usiedliśmy na plecakach. Kilkadziesiąt kilometrów. Pół dnia. Powoli traciliśmy ochotę na spacer po dżungli.

Tuareżka; oaza Timia (Niger)

     Jednak dziś los nam sprzyjał. Po półgodzinnym oczekiwaniu na cud, cud nam się objawił w postaci toyoty landcruiser z włoskimi duchownymi, którzy zbierali po okolicznych wioskach dzieci na jutrzejszą mszę.

     Po uiszczeniu haraczu dyspozytorowi (byliśmy w końcu "jego" pasażerami) ulokowaliśmy się wśród wesołej gromadki i odjechaliśmy do Guiroutou.

     Na miejscu powitał nas Sylvain Beugre, lokalny menedżer parku. Pokrótce wyjaśniliśmy mu nasze plany oraz sytuację budżetową. Zrozumiał w mig, że spanie w parkowym hotelu nie wchodzi w rachubę.

     – OK. Znajdę dla was tanie miejsce u nas, we wsi. Chodźcie za mną.

     Po kilku chwilach zatrzymaliśmy się przy wojskowym punkcie kontrolnym. Po krótkich negocjacjach żołnierze wynieśli się z jednego z pomieszczeń. Na do widzenia Sylvain zdradził nam pewien sekret.

Fulanie Bororo (Wodabee) z Nigru

     – Żołnierze mają generator. Włączają go wieczorem, żeby obejrzeć wiadomości u madame Florence, która mieszka tu obok. Madame wkłada wtedy do lodówki kilka butelek piwa, a później je sprzedaje...

     Wieczorem spadł potężny deszcz, który zamienił uliczki Girotou w rwące, błotniste potoki.

     Nazajutrz rano, w towarzystwie Sylvaina i Rogera – naszego przewodnika, ruszyliśmy do parku.

     Najpierw sześciokilometrowy odcinek przez wieś i zamglony las. W połowie drogi natknęliśmy się na kompletnie zakopany samochód terenowy.

     – To samochód J. S. – poinformował Sylvain. – Przyjechał wczoraj wieczorem z angielskimi turystami. Raczej go nie wyciągniemy przed końcem pory deszczowej. Sytuacja beznadziejna.

     Na naszych twarzach pojawił się triumfalny uśmiech.

Parada emirów w Święto Ofiarowania (Tabaski) w Nigerii

     Po godzinie weszliśmy, a raczej wpłynęliśmy do parku – jego granicą jest rzeka, którą trzeba pokonać pirogą. Chwilę później zaczęliśmy rozumieć, co znaczy las tropikalny. Wilgotność sięga dziewięćdziesięciu kilku procent. Moje ubranie było całe mokre, po nosie ciurkiem lał się pot. Co chwila musiałem zdejmować buty i wyrywać z nóg niesympatyczne mrówki.

     Po drodze przewodnik pokazał najstarsze i najwyższe drzewa w lesie. Osiągają czterdzieści sześć metrów wysokości. Z dołu trudno jest ogarnąć tę wysokość. Korony gigantów znikają ponad niższymi drzewami. Jednak grubość pnia i wysokie, przypominające tasiemki korzenie, które co chwila musieliśmy przekraczać, nie pozostawiały wątpliwości. Uderzając pięścią w owe korzenie, Roger nawiązał "dialog" z szympansami. Słyszeliśmy ich odpowiedzi. Niestety, Roger nie rozumiał, o czym z naczelnymi konwersował.

     To właśnie takie drzewa padają łupem nielegalnych drwali. Niektórzy strażnicy parku rezygnują z pracy. Boją się o życie. Zdarzały się przypadki, że złodzieje otwierali do nich ogień.

Park narodowy Waza (Kamerun)

     Po kilku godzinach marszu, który z przyjemności zamienił się w lepką i śmierdzącą katorgę, doszliśmy do podnóża góry Nienokoue.

     Góra wygląda jak jeden olbrzymi głaz. Z jej wierzchołka rozpościera się niezwykły widok na bezkres tego wielkiego lasu.

     – Tam jest Liberia – powiedział Roger wskazując zachód.

     – Byłeś kiedyś w Liberii?

     – A po co? Tam jest tylko las. Las i wojna.

     W dole nie było widać miejsca, gdzie zaczęliśmy wycieczkę, ale jej koniec mieliśmy pod nami. Wstążka rzeki.

Na targu we wsi Pousse (Kamerun)

     Przepłynęliśmy na jej drugą stronę i tam spędziliśmy noc.

     Rano ruszyliśmy z powrotem.

     Po dojściu do granicy parku spotkaliśmy J. S. Nie miał na sobie garnituru jak w San Pedro. Uśmiechnął się na nasz widok.

     – Więc jednak przyjechaliście.

     Wzięliśmy prysznic w eleganckim, parkowym bungalowie i czyściuteńcy usiedliśmy w wygodnych fotelach. J. S. opowiadał nam o parku i swoim życiu na Wybrzeżu Kości Słoniowej.

     My w skrócie opowiedzieliśmy mu o naszych perypetiach w drodze do Guiroutou.

     – Mieliście ciekawą podróż. Było warto.


W okolicach Baffousam (Kamerun)

     Chcąc wyjechać z Guiroutou, poprosiliśmy znajomych żołnierzy o pomoc. W końcu zatrzymują każdy przejeżdżający samochód.

     – Chętnie – powiedzieli. – My z nimi będziemy gadać, wy pilnujcie karabinów.

     Tak więc trzymając ich karabinami, patrzyliśmy jak odprawiają kolejne ciężarówki i pokazują nam na migi, że znowu nic z tego.

     Koniec końców zmuszeni byliśmy wynająć ich jeepa.



 KOMUNIKATY
Już wkrótce kilka kolejnych serwisów zapraszamy do ich odwiedzania. Twoja linia.pl
 
Serwisy linia

Kliknij tu,

żeby otworzyć okienko nawigacyjne do innych serwisów





Powrót na górę   © 2004 Usługi Komputerowe s.c. & Zbigniew Bochenek                     Wszystkie prawa zastrzeżone | All rights reserved