W drugiej połowie czerwca 2004 r. wylądowaliśmy w Bangkoku po może 1,5 h lotu z Yangoon (stolicy Myanmar, d. Birma). Pogoda była o tyle lepsza, że nie padało, ale powietrze i tak było pełne wilgoci.
Tajlandia różni się od krajów południowo-wschodniej Azji. To kraj bogaty, rozwijający się gospodarczo.
Bangkok zabudowany jest drapaczami chmur, których nie znajdziemy ani w sąsiadującym z północnego-zachodu Myanmarze, ani od wschodu - w
ubogich krajach, Kambodży i Laosie. Po ulicach jeżdżą samochody, których nie powstydziliby się niemieccy obywatele. Nie zobaczy się
rozklekotanego autobusu z ludźmi na dachu (jak np. w Indiach czy Nepalu) ani jeepa wyładowanego pod niebo… jajkami :-)) (Myanmar).
Można powiedzieć, że biorąc pod uwagę zamożność tego państwa, jest ono jakby nie-azjatyckie.
W Bangkoku nie ma nic szczególnie urodziwego do oglądania. Jest kompleks królewski "Wat Phra Kaew" (uwaga
na oszustów twierdzących, że jest chwilowo zamknięty) bijący blaskiem nowości, pełen kolorowych szkiełek. Warto zajrzeć do muzeum
narodowego.
Można przepłynąć się tramwajem wodnym oglądając ruch na rzece Chao Phraya. W weekend przejść największy
bazar miasta - Jatujak Market, choć polecam mniej "turystyczny" codzienny market w Chinatown, który jest nietypowo zlokalizowany, bo ciągnie
się w wąskim przejściu biegnącym prostopadle względem kilku ulic.
Sam Bangkok jest "mekką" dla lazy-turystów, to jest turystów z Europy i Ameryki Północnej, którzy z uwagi
na potężne zaplecze rozrywkowe miasta (mnóstwo knajp, restauracji, sklepów, hoteli) oraz atrakcyjne ceny, spędzają tu większość czasu nie
wyściubiając nosa w inne rejony kraju.
Co muszę napisać, to kilka zdań o samych Tajach. Jak na wstępie zaznaczyłem, to państwo jest jakby
nie-azjatyckie i to określenie można też odnieść do samych mieszkańców. Z "uśmiechniętego" kraju Birmańczyków spotkaliśmy się w
Tajlandii z wycofanym i stonowanym zachowaniem. Brak tam ludzi, którzy z ciekawości zaczepią cię na ulicy, spytają jak leci albo dokąd
idziesz. Do właśnie takiego zachowania przyzwyczajali nas wcześniej Azjaci przez prawie 5 miesięcy.
W Bangkoku można załatwić szybko wizy do wszystkich okolicznych państw, z czego skorzystaliśmy zostawiając
na kilka dni paszporty, a w tym czasie udaliśmy się na północ Tajlandii.
Za śmieszne pieniądze (chyba 1 USD) dotarliśmy w nocy do Chiang Mai. Miasto spokojniejsze od stolicy, bez
wielkomiejskiej zabudowy. Pełne świątyń (nie sposób obejrzeć wszystkich w jeden dzień, więc warto wcześniej wybrać), w których spotyka się
więcej turystów niż modlących się. Mimo że Tajlandia uchodzi za buddyjski kraj, nie "umywa się" w swojej religijności do Myanmar, gdzie
większość społeczeństwa do dziś stosuje w modelu wychowania młodzieży obowiązkowy 2-krotny w ciągu życia pobyt w klasztorze buddyjskim.
Zdecydowanie polecam wyskoczyć poza miasto (do czego przyda się wynajęty motocykl) w celu obejrzenia
atrakcji natury. Jadąc na północ (ok. 70 km) znajdziemy kompleks jaskiń Tham Chiang Dao. Kompleks jest niesamowity - ciągnie się kilkanaście
kilometrów w głąb góry. Jaskinie są długie, wysokie i dzikie. Warto wziąć lampę, którą można dostać przed wejściem.
Wracając do Chiang Mai można zahaczyć o jeden z wielu ogrodów botanicznych albo zapłacić za przyjemność
"ujeżdżania" słonia, która to jest bardzo popularna wśród turystów.
Z północnej części kraju, nocując w Bangkoku, przerzuciliśmy się na południe - do rejonu Krabi. Jest to
zachodnie wybrzeże Tajlandii, gdzie głównie jedzie się nurkować albo leżeć na plaży. Można też podziwiać cuda natury jakim są z pewnością
zjawiska krasowe na przylądku Hat Tham Phra Nang. Uwaga: dostęp na przylądek jedynie z morza.
W tamtym rejonie kraju zdecydowanie polecamy odwiedzić obszar w okolicach Ao Phang-Nga pełen malowniczych
wysp rozsypanych na obszarze kilkunastu hektarów zatoki Oceanu Indyjskiego. Znana z filmu skała Jamesa Bonda znajduje się właśnie tam.
Opisany pobyt w Tajlandii zajął nam 2 tygodnie. Po tym czasie udaliśmy się na wschód, do Kambodży. Naszym
głównym, a zarazem jedynym celem w tym państwie była historyczna stolica - Angkor Wat. Kombinowany przejazd (pociąg do granicy, potem
autobus) na tym odcinku (start w Bangkoku) zajmuje jeden dzień.
O Angkor Wat nie trzeba chyba dużo mówić, bo pewno każdy o nim słyszał. Ograniczę się więc jedynie do porad
praktycznych. By móc zwiedzić ten dość rozległy rejon należy kupić bilet (płatne w USD). Są trzy typy: jednodniowy, 3-dniowy oraz
tygodniowy. Jeśli ktoś liczy się z kosztami oraz ma ograniczoną ilość czasu, to zdecydowanie rekomenduję zakup tego 3-dniowego (30 USD).
Poznałem nieszczęśliwców, którym wydawało się, że wystarczy jeden dzień :-) Po obszarze można poruszać się dwojako: albo luksusowo "bryczką"
zaprzężoną do motocykla, bądź ekonomiczniej rowerem. Piechotą jest to niemożliwe. Przy zwiedzaniu kompleksu rowerem należy mieć jednak na
względzie, że jest "ciepło", a odległości nie są małe.
Ze wszystkich budowli, które zwiedziliśmy (niektóre nawet dwukrotnie) najbardziej podobały się nam - oprócz
głównego pałacu - te, które pozostawiono częściowo niewykarczowane, porośnięte przez dżunglę. Budowle te miały swój autentyczny,
niepowtarzalny klimat (kręcono tam jeden z odcinków Tomb Raidera).
Po Angkor Wat chcieliśmy pojechać już do Laosu, ale żeby dotrzeć do granicy, trzeba się udać w kierunku
stolicy państwa, która leży na południu i w połowie drogi odbić na północ. Taka marszruta jest wymuszona stanem dróg w Kambodży bądź po
prostu… ich występowaniem.
Pierwsza połowa lipca to okres już po porze deszczowej, więc poziom wód Mekongu, największej rzeki Azji
południowo-wschodniej, był wysoki. Najpewniejszym i niezawodnym środkiem transportu staje się więc łódź. Do wyboru są albo droższe
speed-boaty albo wolne i ekonomiczniejsze łodzie transportowe. Z braku czasu zdecydowaliśmy się na to pierwsze, ale biorąc pod uwagę
malowniczość widoków na trasie (z Kratie do granicy kambodżańsko-laotańskiej) myślę, że można polecić rozwiązanie wolniejsze.
Przekroczenie granicy obfitowało w przygody ze skorpionami i starcia z lokalnymi przedstawicielami
władzy :-) ale się udało bez łapówki :-)
Zaraz za granicą, po stronie Laosu, zaczyna się rozlewisko Mekongu na którym są rozrzucone wysepki. Kilka z
nich zostało przez tubylców "skomercjalizowanych" i przystosowanych do przyjęcia turystów. W efekcie za 1 USD można dostać palmową chatkę
zbudowaną na palach nad rzekę i stołować się w nabrzeżnych restauracjach. Spokojna i łagodna natura tubylców, leniwie przepływające wody
Mekongu oraz hamak na wyposażeniu każdej chatki powodują, że jest to chyba najlepsze sprzyjające do relaksu miejsce na świecie :-)
Z rozlewiska Mekongu (wyspa Don Khong) udaliśmy się na północ do Vientiane - stolicy państwa. Za poradą
backpackersów nie spędziliśmy tam wiele czasu, wyjeżdżając po kilku godzinach na północ do Luang Prabang. Miejscowość ta jest popularna
wśród turystów z kilku powodów - zachowała francuski styl (Laos do 1949 r. był zależny od Francji) zabudowy, ciekawej lokalizacji na styku
dopływu rzek do Mekongu i wśród pofałdowanej powierzchni okolicy. Ponadto w zasięgu pół-dniowej wycieczki znajduje się wodospad otoczony
bujną roślinnością.
Laos charakteryzuje się niesamowicie bujną i gęstą florą, która w tej kategorii stawia go chyba na
pierwszym miejscu spośród krajów Azji południowo-wschodniej. "Skutecznie" podziwiać to można na odcinku przełomu Mekongu od Luang Prabang do
małej miejscowości położonej na północ. Warto więc wykupić rejs powolną łódeczką, aby w kilka godzin przepłynąć ten odcinek. Oprócz
niesamowitej przyrody zobaczyć można wzrastające pionowo nad rzeką góry wapienne.
Stamtąd udaliśmy się w dalszą wędrówkę na północ - w kierunku chińskiej granicy.