Usłyszałem kiedyś piękne słowa jednego z francuskich pisarzy - Henry'ego Millona de
Montherlant. Pisał on, że: "Podróże są diabelskim wynalazkiem człowieka, który pod względem nieprzyjemności, zmęczenia, niebezpieczeństw,
utraty czasu, szarpaniny da się porównać tylko z wojną". Pomyślałem jednak, iż wielu ludzi nie może się obyć bez takich "wojen". Ciekawość
gna ich coraz dalej i wyżej. Rzuca po świecie, pcha w coraz to inne miejsca. Nie wystarczy im poznanie własnego kraju - chcą penetrować
krainy egzotyczne, przedzierać się przez dżungle, pokonywać pustynie i oceany, wspinać się na najwyższe górskie szczyty. A
niebezpieczeństwa? One dodają tylko smaku wędrówce.
Powitanie w Azji Centralnej
Przed chwilą minęliśmy granicę tadżdycko-uzbecką. Samochód zatrzymał się ponownie. To już chyba dziesiąty
post, czyli posterunek milicji drogowej, od momentu, kiedy wyjechaliśmy z Taszkientu. Niedługo potem wkroczyliśmy w decydującą fazę naszej
wyprawy. Za nami była już droga przez samo serce Uzbekistanu - Samarkandę, Bucharę, Chiwę, a przed najbardziej emocjonujący i chyba
najbardziej niebezpieczny, bo praktycznie zamknięty dla obcokrajowców fragment wyprawy - Kotlina Fergańska. Tu karabiny zwaśnionych,
azjatyckich plemion prawie nigdy nie milkną. Co prawda czekały nas jeszcze wielkie lodowce i ośnieżone, siedmiotysięczne szczyty Tien Szanu,
ale to dopiero za kilkanaście dni. W tym momencie najważniejsze było dla nas jak się stąd wydostać i jak bezpiecznie dotrzeć do Kirgistanu.
Tam jedynym dla nas zagrożeniem będzie dziewicza przyroda. Nawet nie staraliśmy się osądzać co gorsze, ludzie, czy góry. Niespodziewanie
obok nas, w odległości zaledwie kilku metrów, zatrzymał się samochód osobowy, niby nic dziwnego, a jednak? Za szybą zobaczyliśmy cztery
postacie w turbanach, z długimi czarnymi brodami. Rzuciliśmy się do aparatów, ale jedno ich spojrzenie ostudziło nasze zamiary, czyżby
Talibowie? Do granicy afgańskiej mieliśmy przecież niespełna dwieście kilometrów.
Początek, czyli jak to się zaczęło.
Podczas jednego z wielu spotkań w Studenckim Klubie Górskim padło pytanie: "Gdzie wybierzemy się tym
razem?" Pomysł na kolejną wyprawę wydawał się oczywisty - góry, wedle powiedzenia: "dalej, wyżej, ciekawiej", tylko jakie? W zeszłym roku,
kiedy to zdobyliśmy Biełuchę w Ałtaju, a później przemierzaliśmy bezkresne góry Chamar-Daban na południowym brzegu Bajkału, marzyliśmy
zrobić niewielki krok i poznać egzotyczną Mongolię z jej wspaniałą przyrodą i kulturą. Po przeprowadzeniu wstępnej kalkulacji i rozpatrzeniu
wszystkich "za" i "przeciw" musieliśmy jednak zmienić plany. Tym razem wybór padł na Centralną Azję - Kirgistan i Uzbekistan, przede
wszystkim z dwóch powodów. Z geograficznego punktu widzenia istniała możliwość przejścia drugiego co do wielkości na świecie lodowca
górskiego, podejścia pod najwyższy szczyt Tien Szanu - Pik Pobiedy i zdobycia szczytu siedmiotysięcznego - to bardzo korciło. Z drugiej zaś
strony moglibyśmy zobaczyć na własne oczy niektóre, liczące ponad dwa tysiące lat, miasta na jedwabnym szlaku - Samarkandę, Bucharę,
Chiwę...
Podczas klarowania się ostatecznego planu do początkowo niewielkiej grupy zapaleńców dołączyły kolejne
osoby. W ostatecznej fazie przygotowań Klub połączył się z dwoma kołami naukowymi działającymi przy Uniwersytecie Warszawskim - geografów i
studentów ochrony środowiska. Tym też sposobem ustalił się ostateczny skład wyprawy - piętnaście osób. Dwoje lekarzy, ambitny zespół
alpinistyczny, kilkoro fotografów, geolog, geografowie...
Pierwsze oznaki niepewności
Tien Szan to pasmo górskie w środkowej Azji, ciągnące się na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów
oraz wysokie na przeszło siedem tysięcy metrów. Góry te, leżące w granicach Kazachstanu, Uzbekistanu, Kirgizji i Chin charakteryzują się
niezwykłym zróżnicowaniem przyrodniczym i etnicznym. W bliskim sąsiedztwie znajdziemy tu obszary pustynne i tajgę świerkową oraz wielkie
lodowce górskie, jurty pasterskie i duże uprzemysłowione miasta. Z takimi, dosyć skąpymi informacjami encyklopedycznymi ruszyliśmy w
nieznane. Brak dokładnych map i przewodników, a także niewielka liczba sprawozdań potęgowały naszą ciekawość. Do końca niczego nie byliśmy
pewni.
Podróż, przed nami pięć tysięcy kilometrów
Podobnie jak wiele wypraw, które udają się na tereny byłego Związku Radzieckiego, podróż rozpoczęliśmy na
Białorusi, w Brześciu. Poznaliśmy tu Jacka Telera, który z wyprawą komercyjną ruszał w podobnym kierunku - na południe Kirgistanu - w Pamir.
Ich celem było zdobycie kilku dziewiczych sześciotysięczników i zaaklimatyzowanie się przed głównym celem wyprawy - Pikiem Pobiedy,
siedmiotysięcznikiem, jednym z najtrudniejszych na świecie. Pobieda zdobyta w 1938 roku nie doczekała się wielu wejść. Tylko raz zdobyta
zimą przez zespół rosyjski i tylko raz przez Polaków - latem 1995 roku. Jacek wracał pod górę już kolejny raz, ale jak się później okazało,
również nieskutecznie. Wpłynęła na to fatalna pogoda i wielkie, jak na początek sierpnia, opady śniegu. Tien Szan uczy pokory wobec gór.
Po przyjeździe z Warszawy na brzeski dworzec pozostało nam jeszcze kupno biletów powrotnych, gdyż tam gdzie
się wybieraliśmy są one praktycznie nieosiągalne. Ruszyliśmy, był 11 lipca 2001 roku. Z powrotem będziemy tu 28 sierpnia - tak
przypuszczaliśmy - czy aby na pewno? Mimo starannych przygotowań, trwających niespełna rok, trzeba być zawsze przygotowanym, że wszystko
może się zdarzyć i że to życie weryfikuje plany. Mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze. Do Moskwy dotarliśmy po kilkunastu
godzinach i od razu skierowaliśmy się na Dworzec Kazański skąd odchodził nasz pociąg do Biszkeku - stolicy Kirgistanu. Przed nami trzy i pół
doby w podróży, a za oknami zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy. Równiny Rosji, stepy Kazachstanu, półpustynie i wyschnięta jeziora,
wielbłądy, pełne folkloru stacje oraz pociąg pozbawiony jakichkolwiek wygód, pogórze Tien Szanu, wreszcie Biszkek.
Do Karakol, niewielkiego miasteczka położonego w samym sercu Kirgistanu, na południowym brzegu jeziora
Issyk-Kuł, dotarliśmy późną nocą, gwiaździstą i księżycową. Strzelające w niebo, wysokie na kilkanaście metrów topole i świerki kładły
długie cienie na nierównych ulicach. Co chwila nasz samochód wpadał w rozpadlinę, "tonął" w ogromnej kałuży bez dna - ach te kirgiskie
drogi.
Karakol, niegdyś Przewalsk to stosunkowo młode miasto, jakich wiele w Kirgistanie. Kirgizi, od
niepamiętnych czasów prowadzący koczowniczy tryb życia, zostali niejako zmuszeni do osiedlenia się w miastach. W latach dwudziestych naszego
wieku, kiedy to Kirgizja stała się jedną z republik radzieckich, powstało wiele osiedli, w które wtłoczono ludność miejscową. Kirgizi nie
zmienili jednak swoich przyzwyczajeń i do dnia dzisiejszego wierni są swojej tradycji. Wciąż spotkać można jurty - namioty pasterskie
rozstawione pod oknami bloków, stada owiec pasące się w środku miasta, konie na ulicach. Kirgizi zawsze żyli zgodnie z rytmem przyrody. Lato
spędzali wysoko w górach, na łąkach pokrytych soczystą trawą, a zimą, kiedy temperatura spada niekiedy poniżej -30°C, chronili się w
położonych niżej wioskach. Tak niektórzy robią do dziś. Typowe radzieckie domy zamieniają wówczas na tradycyjne jurty, żywią się baraniną i
kumysem i mimo trwającej przez wiele lat rusyfikacji wierni są górom i tradycji swoich ojców. Wypasają stada owiec na tienszańskich łąkach,
które latem pokrywają się niezliczoną ilością ziół i kwiatów. Wędrują w góry, są przecież nadal nomadami.
Pierwsze czterotysięczniki
Niespodziewanie, po obu stronach drogi wyrosły jakby spod ziemi prawie pionowe skały, których
czterotysięczne wierzchołki tonęły w chmurach. Powoli zaczynało padać. To popołudniowa burza - tutaj codzienność. Pogoda zdawała się być
stabilna i pewna. Rano piękne słońce, wczesnym popołudniem intensywna burza, która jednak przechodziła równie niespodziewanie, jak się
pojawiła i piękne słoneczne popołudnie - tak było do końca, przynajmniej w dolinie Karakol.
Zza przedniej szyby samochodu ujrzeliśmy ogromne zwały kamieni, pieniący się potok lodowcowy i ani śladu
drogi, choćby ścieżki. To nic, nasz kierowca wiedział, co robi. Dzięki ogromnemu Ziłowi z napędem na sześć kół wjechaliśmy w dolinę
karakolską. Drogę od piargów i łąk odróżniała tylko czasami cienka linia kół. Ten delikatny rysunek dawał nam nadzieję, że za tą pustką jest
jeszcze choć cień cywilizacji. Dotarliśmy do "Alpłagier Karakolka". Obozowisko rosyjskich turystów położone u zbiegu dolin On-tor i Kel-tor
na wysokość blisko trzech tysięcy metrów i złożone wyłącznie z kilku niewielkich namiotów, dawało poczucie bezpieczeństwa. Byliśmy na "końcu
świata" mając wokół pustkę - tylko góry, góry i góry. Następnego dnia wstaliśmy dość wcześnie. Zamierzaliśmy "złapać" aklimatyzację, gdyż to
tak naprawdę był nasz pierwszy dzień w górach. Zaczęła się "ciężka praca", noga za nogą, coraz wyżej ponad dno doliny, niesamowite widoki -
tak było przez najbliższe dni. Coraz częściej wysokość dawała znać o sobie bólem głowy i ogólnym zmęczeniem organizmu. Pięliśmy się bardzo
powoli do góry. Trudności rosły z każdą chwilą. Początkowo szerokie, trawiaste zbocze zmieniło się w strome rumowisko skalne. Od przełęczy
droga prowadziła już tylko wąską jak ostrze noża skalną granią. Zdobyliśmy pierwszy czterotysięcznik. W jednej chwili nadciągnęły czarne,
ciężkie chmury. To nie wróżyło nic dobrego. Burza na szczycie nie należy przecież do przyjemności. Nagle zostaliśmy zaatakowani przez
niewidzialnego wroga. Wszystkie metalowe części naszego ekwipunku zaczęły "lepić" się do rąk. Po stylisku czekanów przebiegało tysiące
iskier, a włosy "stawały dęba". Rozpętało się istne piekło. Z nieba sypały się niezliczone ilości lodowych kulek, pioruny uderzały tuż obok
nas. Zalewała nas fala strachu i niepewności. Niespodziewanie wszystko jednak ucichło i bezpiecznie mogliśmy zacząć schodzić do naszych
namiotów. Tak powitał nas Tien Szan.
Kolejne dni, choć podobne do siebie rytmem: pobudka, śniadanie, ciężki do granic wytrzymałości plecak,
marsz, kolejne odpoczynki, obiad, ogromne ilości zrobionych zdjęć, lodowiec i wieczorem ciepły śpiwór, nie nużyły wcale. Wreszcie byliśmy
pod północną ścianą Dżygita i Piku Karakolskiego. Piękne pięciotysięczniki, najwyższe w paśmie Terskej Ałatau dumnie górowały nad
powierzchnią lodowca On-tor. W świetle zachodzącego słońca staraliśmy się dostrzec jak najwięcej szczegółów. Swój wzrok kierowaliśmy coraz
to w inną stronę, nie mogąc nacieszyć się widokiem. W dole, spowitą wieczornymi mgłami, ujrzeliśmy dolinę Karakolską. Tuż obok nas, zdawać
by się mogło, że na wyciągnięcie ręki, skąpane w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, strzegły swojego królestwa północne ściany
okolicznych szczytów. Wielkie lodowce ścianowe huczały od lawin. Dopiero jutro miała zacząć się wspinaczka i mozolna droga od jednego
stanowiska asekuracyjnego do drugiego. W pierwszym zespole poszli Michał i Witja. Szybko poruszali się w górę, sto, sto pięćdziesiąt,
dwieście metrów ponad spękaną powierzchnię lodowca. Rytm wyznaczała tylko długość liny i zmiana prowadzącego. Nagle jeden nieostrożny ruch i
brak asekuracji w kopnym śniegu zadecydował o wszystkim. Dwieście metrów przelatujące przed oczami, pustka pod stopami i chyba mimo wszystko
dużo szczęścia. O mały włos, a było by nas o dwoje mniej. Tien Szan nie po raz pierwszy nauczył nas pokory i szacunku do gór, również i nie
ostatni.
Opuściliśmy lodowe królestwo Dżygita i Piku Karakolskiego. Zejście doliną było o wiele przyjemniejsze niż
droga samochodem do góry. Wracaliśmy do Karakol, by udać się do Uzbekistanu.
* * *
Podróż
Z Karakol ruszyliśmy do Biszkeku, celem otrzymania wizy uzbeckiej. Planowaliśmy przebyć część legendarnego
Jedwabnego Szlaku. Wizę otrzymaliśmy tylko na siedem dni. Cała podróż, czyli trzy i pół tysiąca kilometrów, połączona ze zwiedzaniem miast
Samarkandy, Chiwy i Buchary musiała odbyć się bardzo szybko i sprawnie. Wyruszyliśmy z Biszkeku 27 lipca, wieczorem. Postanowiliśmy
przejechać przez terytorium Kazachstanu, gdyż skracało to istotnie czas podróży. Powinniśmy jednak posiadać tranzytowe wizy kazachskie,
których nie mieliśmy. Na granicę pomiędzy Kirgistanem, a Kazachstanem dotarliśmy około północy. Autobus, którym podróżowali w większości
Kirgizi, szybko przekroczył granicę i zatrzymał się przy kazachskim posterunku. Rozpoczęła się kontrola, a my nie posiadaliśmy stosownych
dokumentów. Znaleźliśmy się w pułapce. Niestety, mimo długiej rozmowy z Naczelnikiem, nie udawało nam się przekroczyć przejścia granicznego
w żadną stronę. Wreszcie zostaliśmy zawróceni do Kirgistanu. Musieliśmy pojechać inną drogą przez wysokie przełęcze Tien Szanu. Był środek
nocy. W dalszą podróż ruszyliśmy autostopem.
Kamaz, którym podróżowaliśmy, zapakowany dziesięcioma tonami żelaza, jechał na południe, do Osz. Rozwijał
jednak prędkość rzadko przekraczającą czterdzieści kilometrów na godzinę. Droga, w większości szutrowa wznosiła się ostrymi serpentynami na
trzytysięczną przełęcz. Zbliżaliśmy się powoli do najwyżej położonego i najdłuższego w Tien Szanie tunelu. Ponad trzy kilometry, wydrążone w
litej skale, wąskiej, nieoświetlonej i dziurawej drogi pokonywaliśmy kilkanaście minut. Jechaliśmy w kolumnie samochodów ciężarowych
zatrzymując się co kilka metrów. Tunel, bez jakiejkolwiek wentylacji mógł stać się w każdej chwili śmiertelną pułapką. Zadymienie wzrastało
z każdą chwilą tak, że nie widać było świateł samochodu jadącego przed nami. Zaczynało brakować powietrza. Na szczęście byliśmy już blisko
wylotu. Przejechaliśmy na drugą stronę. Tego samego dnia, po południu dojechaliśmy do Kotliny Fergańskiej - tu karabiny zwaśnionych,
azjatyckich plemion prawie nigdy nie milkną. Wieczorem dotarliśmy na przejście graniczne pomiędzy Kirgistanem a Uzbekistanem w pobliżu
miasta Namangan. Odprawa trwała prawie dwie godziny, mimo braku innych osób, chcących wjechać do Uzbekistanu. Okazało się, że ostatni
obcokrajowiec przekraczał tu granicę kilka lat temu. Pogranicznicy nie wiedzieli, co z nami począć. Wreszcie pozwolono nam przejechać.
Do Taszkientu, oddalonego o czterysta kilometrów dotarliśmy późną nocą. Po drodze musieliśmy przebrnąć
przez kilkanaście kontroli, za każdym razem milicjanci wpisywali nas do odpowiedniej książki.
Samarkanda
Pierwszym miastem na naszym szlaku była Samarkanda, do której przyjechaliśmy z Taszkientu. Zatrzymaliśmy
się u znajomych kierowcy, który przywiózł nas na miejsce. Następnego dnia wybraliśmy się zwiedzać wspaniałe zabytki miasta. Jako pierwsze
zobaczyliśmy mauzoleum Tamerlana. Zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Na zewnątrz piaskowa budowla z turkusową kopułą, a wnętrze opływające
w złoto. Było to coś niesamowitego, drobna, misterna mozaika przedstawiająca kwiatowe ornamenty. Byliśmy tak zauroczeni, że trudno nam było
opuścić to magiczne miejsce. Niestety, czas naglił i trzeba było szybko przemieścić się w centrum Samarkandy, by zobaczyć kolejne cudowne
dzieło rąk ludzkich. Registan to duży plac otoczony z trzech stron medresami, czyli szkołami koranicznymi. Fasada każdej z medres jest
inaczej zdobiona, na jednej widać ornamenty w kształcie gwiazd, na innej słońca. Udało nam się wejść za jeden z minaretów, czyli wysoką
wieżę zwężającą się znacznie do góry. Rozpościerał się z niego przepiękny widok na miasto - oazę. Na horyzoncie widać było gorącą pustynię. Ostatnim zabytkiem, jaki zobaczyliśmy w Samarkandzie były Katakumby Szach-i-Zinda. Gdy przekroczyliśmy bramę cmentarza, poczuliśmy się jakby w innym stuleciu, w zamkniętym miasteczku. Przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami wśród katakumb wielkości domów. Każda miała turkusową kopułę, bogate majolikowe zdobienia. Gdzieś w zaułku ktoś się modlił, ktoś inny siedział zamyślony. To tu Uzbecy przychodzą, by w ciszy i medytacji spotkać się ze swoimi przodkami.
Chiwa
Wieczorem ruszyliśmy w podróż przez pustynię Kyzył-Kum. Mieliśmy przed sobą blisko osiemset kilometrów.
Podróż do Chiwy lokalnym autobusem trwała dwanaście godzin. Do miasta dotarliśmy o świcie, od razu obstąpił nas tłum taksówkarzy oferujący
swoje usługi. Skorzystaliśmy z propozycji jednego z nich. Oddaliśmy mu nasze plecaki i umówiliśmy się, że wieczorem po nas przyjedzie i
zabierze nas na nocleg do siebie do domu. Byliśmy w Chiwie, w najegzotyczniejszym mieście na naszym szlaku, które powstało ponad 2500 lat
temu. Weszliśmy bramą Chazarapską do miasta wewnętrznego, otoczonego potężnymi murami. Naszym oczom ukazała się dosyć szeroka ulica, wzdłuż
której znajdowały się stare budowle. To tutaj mieszkał Chan z rodziną, dworzanie, duchowieństwo, bogaci kupcy. To tu znajdowały się
wspaniałe meczety, medresy i domy mieszkalne. Z prawej strony uliczki ujrzeliśmy bogato zdobioną glazurą, olbrzymią, grubą wieżę, jakby
nieskończoną. Jak się potem dowiedzieliśmy, jest to niedokończony minaret i on razem ze stojącą obok medresą, miały być, według zamierzenia
chana, największymi sakralnymi budowlami w Azji Centralnej. Niestety, dzieło nie zostało dokończone, gdyż pomysłodawca zginął na wojnie.
Przechadzaliśmy się wąskimi i nierównymi uliczkami podziwiając, doskonale zachowane i po części odrestaurowane medresy, minarety i meczety.
Odwiedziliśmy mauzoleum Pahlawana Mahmuda, który był rycerzem i bohaterem narodowym walczącym ze złem. Wnętrze budowli opływało złotem.
Ściany ozdobione delikatnymi ornamentami roślinnymi i geometrycznymi, oświetlone były promieniami słońca, które dostawało się drzwiami.
Stwarzało to niepowtarzalny nastrój i wrażenie, że majolika ożywa, lśniąc wielokolorowym blaskiem. Z mauzoleum udaliśmy się na pobliski
minaret, z którego rozpościerał się widok na całą Chiwę. Zauważyliśmy, iż jest to miasto położone w samym sercu pustyni. Z każdej strony
widać było, jak zielone nawadniane tereny, znikają gdzieś w piaskach pustyni Kyzył-Kum.
Pięćdziesięciostopniowy upał dawał się we znaki. Byliśmy zmęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem, więc po
małych owocowych zakupach, na bazarze u podnóża murów, postanowiliśmy odpocząć w pałacu chana - Tasz-chauli. Rozłożyliśmy się w cieniu, w
jednym z pomieszczeń przy głównym dziedzińcu. W tym samym miejscu, gdzie my odpoczywaliśmy, znajdował się przed wiekami największy harem
chana. Podziwialiśmy bogate majolikowe zdobienia ścian, lekką konstrukcję, ażurowe okna i wspaniałe kolumnady wychodzące na dziedziniec. Żal
było opuszczać to przepiękne miasto. Niestety, znów mieliśmy tylko jeden dzień, by wszystko zobaczyć. Wieczorem, w umówionym miejscu czekał
na nas nasz kierowca. Zostaliśmy uroczyście przyjęci przez gospodarzy. Spróbowaliśmy narodowej potrawy - pilawu, piliśmy zieloną herbatę i
rozmawialiśmy, oczywiście po rosyjsku, wymieniając się informacjami o naszych ojczyznach. Nad ranem musieliśmy udać się jednak w dalszą
podróż, znów przez pustynię, tym razem do Buchary.
Buchara
To ostatnie miasto na Jedwabnym Szlaku, zwiedzaliśmy je nieco dłużej, półtora dnia. Tu także nocowaliśmy u
rodziny taksówkarza, który bardzo chętnie zaprosił nas do siebie do bardzo tradycyjnego domu. Hotele omijaliśmy szerokim łukiem, gdyż ceny
za jedną noc przekraczały tam 50 dolarów. Nocując u prywatnych osób poznawaliśmy zwykłych mieszkańców Uzbekistanu, płacąc jednocześnie za
nocleg po dolarze od osoby.
Buchara to miasto liczące ponad 2500 lat. Przez ten czas wielokrotnie była niszczona i odbudowywana,
dlatego na terenie miasta można spotkać wiele zabytków z różnych epok historycznych. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od placu Ljabi-chauz.
Weszliśmy do jednej z medres, by odpocząć po trudach podróży i napić się herbaty w czajchanie, czyli uzbeckiej herbaciarni. Smakując ciepły
napój, rozkoszowaliśmy się widokami. Otaczały nas kolorowe sklepiki usytuowane w dawnych celach dla uczniów. Z każdego kramu przyjacielsko
uśmiechali się sprzedawcy, skinieniem ręki zachęcali, by wstąpić do nich i kupić jakąś pamiątkę. Podziwialiśmy dzieła bucharskich
rzemieślników, które w tym otoczeniu wyglądały wyjątkowo atrakcyjnie. Po opuszczeniu medresy doszliśmy do kopulastych hal targowych, gdzie
znowu sprzedawcy namawiali nas do kupna swoich wyrobów. Spacerując ulicami Buchary, z każdej strony napotykaliśmy coraz to piękniejsze
zabytki. Największe wrażenie zrobiła na nas medresa Uług-bega, pochodząca z początku XV wieku i minaret Kaljan, starszy od niej o 300 lat.
Widzieliśmy również najstarsze zabytki Buchary: mauzoleum Ismaila Samanida z 907 roku oraz Twierdzę Ark pochodzącą z XII wieku.
Buchara znacznie się różni od miast, które widzieliśmy do tej pory. Stara część stanowi zwarty zespół
architektoniczny, trochę jak z baśni "Z tysiąca i jednej nocy". Można cały dzień spacerować wśród meczetów, medres, minaretów, kopulastych
hal i grobowców. Nie dane nam jednak było zbyt długo napawać się jej urokiem, gdyż ograniczeni czasem musieliśmy kierować się znów do
Taszkientu, a następnie do granicy.
Po bardzo intensywnym tygodniu, podczas którego przebyliśmy, głównie nocą, trzy i pół tysiąca kilometrów,
wracaliśmy do Kirgistanu. Przejechaliśmy przez Kotlinę Fergańską, w pobliżu granicy tadżyckiej. Zmierzaliśmy do Osz, skąd nasza dalsza droga
wiodła "narkotykowym szlakiem" przez Dżalalabad do Biszkeku. Teraz miał się zacząć ostatni etap wyprawy, działalność wysokogórska. Znów
znaleźliśmy się w Karakol, z którego wyjechaliśmy dziesięć dni wcześniej. Teraz ruszyliśmy w Centralny Tien Szan...
Pieszo przez największy lodowiec Tien Szanu
Ogromny gaz, drogą szeroką na dwa czołgi, piął się powoli na przełęcz Czon Aszu, sięgającą blisko czterech
tysięcy metrów. Znów droga, kurz i wyboje, ale tym razem plany mięliśmy znacznie ambitniejsze - lodowce i szczyty siedmiotysięczne. Pogoda
dopisywała, w oddali ujrzeliśmy pierwsze "kolosy" tienszańskie - Pik Konstytucji Stalinowskiej, Pik Karpińskiego, ciekawe, czy nadal są tak
nazywane?
Tien Szan został po raz pierwszy odkryty w XIX wieku. Myślano wówczas, iż góry, choć tak potężne, to
otoczone ze wszystkich stron wielkimi azjatyckimi pustyniami: Takla Makan, Kara- i Kyzył-Kum, pozbawione są lodowców. Jako pierwszy pogląd
ten obalił P. P. Semionow zwany Tienszańskim, rosyjski geograf i podróżnik. Dotarł do rzeki Saridżas, gdzie obserwował potężne lodowce
schodzące ze szczytów Chan Tengri i Piku Pobiedy. Nie przypuszczał wtedy zapewne, że odkrył największy zlodowacony obszar Tien Szanu,
obszar, do którego i my zmierzaliśmy.
Odgłos silnika przywrócił nas do rzeczywistości. Czas było ruszyć dalej, gdyż do doliny rzeki Inylczek już
niedaleko. Wkraczaliśmy na teren działalności największego w Tien Szanie, bo aż sześćdziesięciokilometrowego lodowca Południowy Inylczek.
Niewiele spośród siedmiu tysięcy lodowców występujących w tych górach może się z nim równać pod względem wielkości. Ustępuje on jedynie
lodowcowi Fedczenki w Pamirze, największemu górskiemu lodowcowi świata, który jest dłuższy zaledwie o kilkanaście kilometrów.
Niespodziewanie, w odległości kilku metrów od naszego namiotu, usłyszeliśmy ogromny huk. To jeden z
seraków, czyli ogromnych bloków lodu, niekiedy wielkości ciężarówki lub lokomotywy, oderwał się od czoła lodowca i spadł w spienione koryto
potoku płynącego poniżej. Lodowiec, którym podążaliśmy, przypomina ogromną rzekę wypełniającą całą dolinę o zboczach znacznie
przekraczających pięć, a niekiedy dochodzących nawet do wysokości siedmiu i pół tysiąca metrów. Przed nami mieliśmy cztery dni uciążliwego
marszu po powierzchni lodowca pośród skał, głazów, seraków i szczelin, które niekiedy zdawały się nie mieć dna. Wciąż musieliśmy wybierać
pomiędzy szybkim i bezpiecznym przejściem lodowca, a ciągłym zatrzymywaniem się i kluczeniem wśród rozpadlin w poszukiwaniu lepszego ujęcia,
lepszego zdjęcia. Ale jak można było się oprzeć takim widokom. Po obu stronach doliny strzelały w niebo ośnieżone szczyty, nierzadko
dziewicze. Boczne lodowce wisiały tuż nad naszymi głowami, strzeżone zazdrośnie przez swych żandarmów. Na horyzoncie dumnie królowała
rozłożysta sylwetka Piku Pobiedy. Nie szliśmy po "martwym" lodzie. Co chwila dało się słyszeć pomruki i grzmoty. Tuż pod powierzchnią lodu
wciąż płynęła woda, rzeźbiąc podziemne korytarze. Inylczek żył swoim rytmem. Niewielu podążało naszym śladem. Trudności potęgowało wiele
czynników, poczynając od braku jakiejkolwiek ścieżki i konieczności ciągłego kluczenia pomiędzy szczelinami i znaczną wysokością nad poziom
morza, a kończąc na niepewnej pogodzie i braku możliwości szybkiego odwrotu.
Baza na czterech tysiącach
- Kak wy zdjest priszli, wiertalota nie było? - Padło retoryczne pytanie Miszki, szefa bazy alpinistów na
lodowcu Zwiezdoczka pomiędzy Chan Tengri, a Pobiedą. No tak, wzbudziliśmy niemałą sensację, nawet wśród turystów rosyjskich. Większość
przylatuje tu helikopterem z ogromną ilością sprzętu i jedzenia, a my z całym domem na plecach i niewielkimi plecakami wywołaliśmy uśmiech
na twarzy i słowa uznania nawet u najtwardszych "mastierów sporta". Kilkudniowa droga lodowcem była dla nas jednak znacznie lepszym
przygotowaniem kondycyjnym i aklimatyzacyjnym niż półgodzinny lot helikopterem. Pozwoliła także przyjrzeć się wszystkim pojedynczym
szczytom, lodowcom i turniom. Zobaczyliśmy również jezioro Merzbachera. Takiego fenomenu nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie. W
miejscu połączenia się dwóch lodowców Południowego i Północnego Inylczeka wytworzyło się zagłębienie w rodzaju ogromnej misy wypełnionej
wodą. Jest to więc jezioro położone na powierzchni lodowca, w którym pływają wielkie góry lodowe. Niezwykłość tego miejsca polega jednak
przede wszystkim na tym, iż dwa razy do roku, latem i zimą, jezioro przepełnia się i wypuszcza całą wodę wcześniej zgromadzoną. Góry lodowe
osiadają wówczas na dnie. Poziom wody w rzece Inylczek podnosi się zalewając okoliczne tereny. Trwa to jednak stosunkowo krótko i proces
rozpoczyna się od początku. Ot, cuda natury.
Zdobycie Chan Tengri
Chan Tengri, przez Kirgizów zwany górą duchów, jest drugim co do wysokości szczytem Tien Szanu i
jednocześnie najbardziej na północ wysuniętym siedmiotysięcznikiem świata. Swą sylwetką i ogromem do złudzenia przypomina himalajskiego
olbrzyma K2. Mimo swej niedostępności jest jednak górą dość popularną wśród alpinistów. Corocznie w bazie na lodowcu spotkać można wielu
śmiałków chcących się z nim zmierzyć. Widać tych, co stawiając czoło silnym wiatrom i częstym załamaniom pogody, godząc się z myślą o wielu
dniach spędzonych na dużej wysokości i możliwością pozostania tam na zawsze realizują swoje marzenia. Marzenia, o których śnić może
niewielu.
Stałem z wysoko zadartą głową i patrzyłem oniemiały z wrażenia na kolosalną sylwetkę góry. Więc to jest
Chan Tengri - pomyślałem. W niebo, płonące ogniem od zachodzącego słońca, strzelała marmurowa piramida. Gdzie tylko spojrzałem, wzrok
napotykał skalne stromizny, wiszące lodowce, niesamowity pion i piękne żebro biegnące środkiem ściany. Grzędy wrastające w ogromne pola
lodowe poniżej, w ciemne skały, pocięte białymi wstęgami żlebów. Ostra grań przechodziła nagle w coś na kształt wielkiego grzyba, w ogromne,
wiszące tuż nad przepaścią, lodowe olbrzymy. To wierzchołek. Tam jednak wzrok grzązł w ciemnych kłębach chmur. Mogłem spenetrować tylko
dolną część przyszłej wspinaczki. Droga, którą chcieliśmy atakować szczyt, prowadziła początkowo szerokim kuluarem, dość łatwym technicznie,
ale bardzo zagrożonym lawinami. Po dojściu na przełęcz o wysokości blisko sześciu tysięcy metrów zaczynały się prawdziwe trudności w kopule
szczytowej, ale stąd już niedaleko do wierzchołka. Przy dobrej aklimatyzacji i doskonałej pogodzie drogę tę pokonuje się w pięć - sześć
dni... To, co zobaczyłem, przyprawiło mnie o zawrót głowy. Kiedy przebiegałem oczyma wzdłuż i w poprzek ściany i nigdzie nie znalazłem
łatwego terenu, poczułem mrowienie na plecach. Tego się właśnie spodziewałem, lecz nigdy bym nie przypuszczał, że Chan jest aż tak piękny.
Czułem jednak pewien rodzaj irracjonalnego żalu do przyrody, iż tę górę stworzyła właśnie na swoją, a nie ludzką miarę. Dziesiątego sierpnia
po kilkunastu dniach w górze połączonych z samotną wspinaczką i czekaniem na poprawę pogody w drugim obozie na wysokości ponad pięciu
tysięcy metrów, jeden z nas - Michał stanął na szczycie. Następnego dnia góra pokazała jednak swe prawdziwe oblicze i znów uczyła pokory.
Pogoda popsuła się na dobre. Niebo zaciągnęło się chmurami, napłynęły mgły, zerwał się wiatr. Michał, po tylu dniach spędzonych w objęciach
góry, musiał znów zdobyć się na heroiczny zryw. Kontynuował wspinaczkę, tym razem w dół. Schodził w bardzo trudnym terenie. Miał do
pokonania liczne uskoki i progi. Wreszcie bardzo zmęczony, ale i szczęśliwy dotarł do bazy na lodowcu. Pozostało czekanie na helikopter. Nie
mieliśmy czasu na powtórne pokonanie Inylczeka, tym razem w dół. Za kilka dni odchodził nasz powrotny pociąg do Moskwy, a my wciąż tkwiliśmy
w samym sercu Tien Szanu.
Powrót
Ogromny, kilkunastokilogramowy plecak przeleciał w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od mojej
głowy. Nic nie słyszałem, gdyż huk śmigła helikoptera zagłuszał wołania pilota. Za chwilę przeleciał drugi plecak, a za nim ogromna beczka
niespodziewanie lądując w ogonie maszyny. Za nimi następne, a na końcu wsiedli ich właściciele, tak tutaj - rzutem przez cały pokład pakuje
się bagaże. Hm, dobrze że wsiadłem jako pierwszy z własnym plecakiem na plecach. Po chwili huk wzmógł się, a przez otwarte okienko wpadły
drobiny śniegu poderwane z lodowca. Wszystko zaczęło drgać i trzeszczeć, wreszcie unieśliśmy się. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie naszej
bazy - malutkich punkcików na lodowcu oraz Piku Pobiedy, który właśnie wyszedł zza chmur, majestatycznego Chana i mogliśmy myśleć o
powrocie. Udało się.
* * *
Podczas całej wyprawy przejechaliśmy ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Podróżowaliśmy pociągiem,
ciężarówkami, lokalnymi autobusami, wynajętymi samochodami, helikopterem, konno, dosiadaliśmy też wielbłądó1 i wszechobecnych w Azji
Środkowej osiołków. Przemierzyliśmy pieszo największy w Tien Szanie i drugi co do wielkości na świecie lodowiec górski, dotarliśmy pod
najwyższe szczyty: Chan Tengri i Pik Pobiedy. Podróżowaliśmy Jedwabnym Szlakiem przez Samarkandę, Chiwę i Bucharę. Byliśmy także w "zapalnym
punkcie" byłych środkowoazjatyckich republik radzieckich - Kotlinie Fergańskiej, gdzie toczą się walki o tereny, na których odkryto ropę
naftową. Mieliśmy ponad sześćdziesiąt stopni różnicy pomiędzy najcieplejszym i najzimniejszym dniem. Było warto.