Logo serwisu Towarzystwa Eksploracyjnego
Strona główna
O Towarzystwie
Program spotkań TE
Relacje ze spotkań TE
Relacje z wypraw
Relacja specjalna na 25-lecie TE
Dyskusyjne forum globtroterów
Informacje wydawnicze
Galeria zdjęć
Ciekawe adresy internetowe
Skrzynka pocztowa
Archiwum

Link - www.linia.pl

Relacje ze spotkań TE
Poprzednie spotkania:
Kijów
Namibia
Jukatan – półwysep tysiąca pytań
więcej...
Cerro Torre

     Patagonia, kraina smagana wiatrem, od lat jest miejscem mojej największej fascynacji. Pogoda nie przestrzega tu żadnych reguł i potrafi zakpić nawet z najlepiej przygotowanego podróżnika. Czy uda się spełnić marzenie sprzed kilku lat, kiedy to pomyślałem, że warto byłoby spróbować swoich sił na Południowym Lądolodzie Patagońskim? Razem z Pawłem Śliźniem i Piotrem Czarneckim długo przygotowywaliśmy się do wyjazdu. Dziesiątki telefonów, e-maili, wspólne spotkania i ustalenia, wieczory zarwane przy robieniu sanek były zapowiedzią niezwykłej przygody. Ciągle jednak zadawaliśmy sobie pytanie, czy patagońska aura będzie dla nas łaskawa?

     Vólcan Lautaro, najwyższa góra Południowego Lądolodu Patagońskiego, znajduje się około 30 km na północny zachód od Fitz Roya. To właśnie ta góra, obok słynnego Cerro Torre, jest magnesem przyciągającym wspinaczy i turystów. Dalej zapuszczają się nieliczni, a wyjście na pole lodowe zdarza się niezwykle rzadko. My chcieliśmy dotrzeć do miejsca, gdzie przed nami było jedynie kilka osób. O Lautaro słyszało niewielu, ale to właśnie niedostępność góry oraz jej
Circo de los Altares
oddalenie od przetartych szlaków najbardziej kusiło.

     Wszystko zaczęło się w El Chaltén. Mało kto zdaje sobie sprawę, że 20 km na zachód znajduje się trzecie co do wielkości pole lodowe Ziemi. Na początku lutego wyruszamy zdani wyłącznie na siebie i łaskę patagońskiej pogody. Narty i sanie przytroczone do plecaków wzbudzają zainteresowanie, ale też i uśmiech nielicznych turystów mijanych po drodze. Bo po co nam to wszystko w środku lata? Wokoło potrzaskane lodowce spływające w doliny, temperatura zbliżona do 25°C, wydaje się, że o nartach nie ma
Hielo Patagonico Sur
mowy. Jednak wystarczy sforsować przełęcz Marconi, by dostać się do krainy lodu i śniegu.

     Pierwszego dnia prowadzi nas wygodna ścieżka, jednak już na drugi dzień zapuszczamy się w rejony rzadko odwiedzane. Teraz problemem jest nie tylko sama droga, lecz jej odnalezienie. Każdy potok stanowi trudną przeszkodę. Brodzenie w lodowatej wodzie do połowy uda z blisko czterdziestoma kilogramami sprzętu na plecach nie należy do przyjemności. Na szczęście cudowne widoki na północno-zachodnią ścianę Fitz Roya i piękna pogoda wynagradzają wysiłek. Mijamy Lago Electrico i dalej wspinając się
Na lodowcu Viedma
skalnymi progami dochodzimy do Lago Marconi, do którego wpada lodowiec o tej samej nazwie. Jeszcze jedno strome podejście i będzie można zapakować cały bagaż na sanie.

     Dwa dni wędrówki po lodowym plateau dało nam zupełnie nowe doświadczenie. Teren z rzadka poprzecinany szczelinami łagodnie wznosi się ku północy i pozwala na dość szybki marsz. Słońce pali niemiłosiernie, sanie odciskają wyraźny ślad w miękkim śniegu. W kompletnej ciszy suniemy kilometr za kilometrem. Nawet wiatr prawie ucichł. W oddali wyraźnie widoczny cel wyprawy, ale nam wydaje się, że
Nocleg na lądolodzie
drepczemy w miejscu. W końcu docieramy do podnóża wymarzonej góry.

     Wieczorem zachodni wiatr przynosi zmianę pogody. Śnieżna zadymka nie zapowiada nic dobrego. Jesteśmy zakładnikami pogody. Na zewnątrz wychodzimy jedynie, aby odbudować śnieżną ścianę osłaniającą namiot przed uderzeniami huraganowego wiatru.

     Czwartego dnia chmury rozpraszają się i znów wita nas słońce. To może być jedyna szansa wejścia na szczyt. Mamy do pokonania dwa śnieżne kotły i kilkaset
Torre Pier Giorgio
metrów grani głównej. Związani liną kluczymy pomiędzy głębokimi szczelinami. Ostrożnie pokonujemy kolejne śnieżne mosty. Wyjście na przełęcz kosztuje dużo sił i czasu. Dochodzi siedemnasta, a przed nami jeszcze kawał drogi. Po lewej stronie widzimy wody Pacyfiku przykryte pierzyną chmur, w dole po prawej rozpościera się olbrzymie cielsko lądolodu. Powoli wspinamy się coraz wyżej, by w końcu po dziewiętnastej wejść na południowy wierzchołek Lautaro. GPS wskazuje ponad trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, a więc znacznie więcej niż podają mapy. Główny szczyt wulkanu wznosi się jeszcze sto
Torres del Paine
metrów wyżej, ale ze względu na późną porę jest poza naszym zasięgiem. Aby się tam dostać, trzeba jeszcze około trzech godzin marszu, a zjazd w nocy po trasie usianej szczelinami nie byłby rozsądny.

     Czujemy ogromną satysfakcję, ale też pewien niedosyt, bo szansa na zdobycie głównego wierzchołka Lautaro może się nigdy nie powtórzyć. Góry uczą pokory, ale też dostarczają niezapomnianych przeżyć. W promieniu kilku dni drogi nie ma nikogo, jesteśmy sami. Tylko my możemy cieszyć się przepięknym widokiem dzikiej i niedostępnej krainy.

Wulkan Lautaro

W drodze po lodowcu



 KOMUNIKATY
Już wkrótce kilka kolejnych serwisów zapraszamy do ich odwiedzania. Twoja linia.pl
 
Serwisy linia

Kliknij tu,

żeby otworzyć okienko nawigacyjne do innych serwisów





Powrót na górę   © 2006 Usługi Komputerowe s.c. & Zbigniew Bochenek                     Wszystkie prawa zastrzeżone | All rights reserved