Logo serwisu Towarzystwa Eksploracyjnego
Strona główna
O Towarzystwie
Program spotkań TE
Relacje ze spotkań TE
Relacje z wypraw
Relacja specjalna na 25-lecie TE
Dyskusyjne forum globtroterów
Informacje wydawnicze
Galeria zdjęć
Ciekawe adresy internetowe
Skrzynka pocztowa
Archiwum

Link - www.linia.pl

Relacje ze spotkań TE
Poprzednie spotkania:
Rzym – wieczne miasto cz. II
Indonezja – w krainie dymiących wulkanów cz. II
Rzym – wieczne miasto cz. I
więcej...
Jezioro Titicaca z Isla del Sol

     Po załatwieniu granicznych formalności jadę do miasteczka Copacabana. Z jednej strony rozpościera się wspaniały widok na jezioro Titicaca, resztę miasta okalają wysokie wzgórza, zaś pośrodku znajduje się katedra. Jest ona szczególnie piękna w chwilach przed zachodem słońca, kiedy długie cienie dodają budowli tajemniczości. Dzięki wysokości, na której jesteśmy, światło słoneczne jest nadal niezwykle silne. Czuje się panujący dookoła wielki spokój. Odwiedzam targowisko, gdzie można się posilić - wreszcie nie jestem nagabywany przez sprzedawców.

La Mechita

     Jezioro Titicaca to niezwykłe miejsce dla przybysza i święte dla miejscowych! To właśnie tutaj na wyspie Isla del Sol, bóg Viracocha powołał do życia Słońce. Stąd też pochodzą mityczni twórcy Państwa Inków. Króluje tutaj Słońce. Rozpościerająca się dookoła błękitna tafla jeziora i widoczne za nią jak na wyciągnięcie ręki ośnieżone andyjskie szczyty dochodzące 6500 metrów - tworzą krajobraz, do którego nie sposób przywyknąć.

     Kieruję się do La Paz - największego miasta Boliwii i jednego z najpiękniej położonych - rozłożonego w głębokim wąwozie. Wędrówki po mieście wymagają dobrej kondycji, gdyż nie ma tu poziomych ulic. Wśród zabytków z czasów kolonialnych wyróżnia się katedra Świętego Franciszka.
Mieszkaniec lasu deszczowego
Interesująca jest także miejscowa nekropolia z charakterystycznymi wielopoziomowymi grobami-niszami. Najciekawsze są jednak okolice targowisk, tłumnie odwiedzane przez miejscowych i przyjezdnych Boliwijczyków, tętniące życiem także po zmroku.

     Prawdziwe skarby można znaleźć w odległym o dwie godziny Tiwanaku, dawnym miejscu kultu. Rozpościera się ono u podnóża piramidy tworzone przez zespół budowli, rzeźb i placów. Pozostawiła je wspaniała cywilizacja sprzed 2500 lat. Nie wiemy zbyt wiele o tej kulturze ani o tym, jak kiedyś to miejsce wyglądało. Większość śladów została zatarta przez najeźdźców z Europy po to, by odciąć Indian od ich dawnych wierzeń i łatwiej przeciągnąć na chrześcijaństwo. Jednak w dniu letniego przesilenia, kiedy pojawiają się tu tłumy, widać, że dawne wierzenia nie umarły.

Wodospad el Encanto

     W tym miejscu porzucam utarty szlak turystyczny i jadę do Santa Cruz - dużego, bogatego miasta położonego pomiędzy Andami a lasami Amazonii. W ciągu kilkunastogodzinnej podróży klimat zmienia się całkowicie, wreszcie jest ciepło i… duszno, a za oknem autobusu można kupić świeże owoce tropikalne. Przyjechałem tutaj aby uzyskać zezwolenie na wejście do Parku Narodowego "Noel Kempf Mercado". W mieście poza centralnym placem z katedrą nie ma nic specjalnie interesującego. Jak zwykle najciekawsze są okolice targowisk, bo pozwalają poznać tutejszych mieszkańców. Zwracam uwagę na postawione gdzieniegdzie wiaty, pod którymi nocują bezdomni oraz biedni przybysze z prowincji. W końcu rejestruję się w biurze parku narodowego. Jest to wymagane ze względów bezpieczeństwa. Park znajduje się bowiem na dziewiczych i bezludnych terenach. Dotarcie na miejsce może być: bardzo łatwe, łatwe bądź trudne w zależności od tego czy wynajmiemy samolot, samochód terenowy czy też spróbujemy się tam dostać samodzielnie. Ostatnie rozwiązanie jest oczywiście najciekawsze i… najtańsze.

     Po niespełna trzech dniach, wypełnionych przygodami podróży, jestem na miejscu w obozowisku Los Fierros na terenie parku. Widać stąd odległą, pionową ścianę ginącą w chmurach. To Meseta de Caparuch - fragment Serranii de Huanchaca potężnej płaskiej góry, ze skarpami wysokimi na 500 m, długiej na 150 i szerokiej na 50 km. Dokoła, jak okiem sięgnąć, rozpościera się dziewiczy
Meseta de Caparuch
las deszczowy z niesamowitymi gatunkami roślin, z małpami przemykającymi swoimi ścieżkami gdzieś w koronach drzew, z przechadzającymi się olbrzymimi żółwiami, z krabożernymi lisami i z ostrożnym tapirem, którego bardzo trudno zobaczyć. Niektóre z tutejszych drzew potrafią chodzić! W strumieniach żyją ryby, które można nieomal wyjmować z wody - nie boją się, bo nie miały częstych kontaktów z człowiekiem! Na górze większość gatunków roślin, ryb i owadów jest unikalnych, spotkać je można tylko tutaj. Ze ścian mesety spadają wodospady. Docieram do najwyższego z nich El Encanto o wysokości 150 m. To, co zobaczyłem na górze, to odrębny świat z sawanną urozmaiconą skałami, poprzecinany wąwozami rzek i porośnięty dżunglą. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów prawdopodobnie nie ma nikogo kogo bym w tej chwili nie widział. To
Młody Indianin
wspaniałe uczucie oglądać tak dziewiczą okolicę! Czemu ten olbrzymi teren obronił się przed człowiekiem? Przyczyny tkwią chyba nie tylko w niedostępności tego terenu. Żyją tu bowiem muchy piaskowe, hordy kleszczy i innych owadów przenoszących groźne dla życia choroby.

     Po kilku dniach spędzonych w tej części parku chcę się przedostać do przeciwległej jego części. Wydostaję się z powrotem na trakt w La Mechita. Daję jednak za wygraną po trzech dniach oczekiwania na jakiś transport, kiedy amerykański pastor odmawia podwiezienia wymawiając się brakiem miejsca w samochodzie. Jeszcze raz potwierdziła się stara prawda, że pomocy można się spodziewać raczej od ludzi biednych niż bogatych.

     Wracam do Santa Cruz i jadę dalej, do Samaipaty, wypoczynkowej miejscowości położonej w górzystym terenie. Niedaleko znajduje się najbardziej chyba tajemnicza budowla w Ameryce Południowej - El Fuerte. 4500 lat temu było to prawdopodobnie miejsce kultu. Wygląda jak skalny wierzchołek góry, tyle że z wyrzeźbionymi oknami, drzwiami, prowadnicami, wgłębieniami i wypukłościami o kształtach zwierząt i innych - nieodgadniętych. Miejsce jest do tego stopnia tajemnicze, że natchnęło Dänikena do skojarzenia z… rampą startową dla statków kosmicznych. Dookoła pozostałości po domostwach zanurzone w zielonej dżungli. Okolica obfituje w liczne atrakcje, jak odległe o kilkanaście kilometrów nieduże, zniewalające swym pięknem wodospady.

Wiktoria amazońska

     Po tym odpoczynku jadę autobusem do Trinidadu, stolicy boliwijskiej Amazonii. Dookoła widać ulice pokryte żółtym, piaskowym pyłem rzadko niepokojonym nogami przechodnia czy konną bryczką. W budowaniu atmosfery tego miejsca uczestniczy tutejszy żar dnia, ciepłe tropikalne noce i krótkie ulewy. Kolejne dni spędzam na poszukiwaniach barki płynącej w dół rzeki Mamore przygotowując się jednocześnie do nadchodzącej przygody.

     W końcu udaje mi się znaleźć odpowiednią barkę. Obietnice kapitana o trzydniowej podróży rozwiewają się już na samym początku, gdy wypływamy z dwudniowym opóźnieniem. Rzeka początkowo niezbyt szeroka i mocno zamulona wpada do jednego z amazońskich olbrzymów - rzeki Mamore. Wpływamy w dziki świat, czego znakiem jest kontrola uzbrojonej po zęby straży
Uzupełnianie zapasów
granicznej. Od tego miejsca nie ma już władzy państwa choć do granicy jeszcze dobre 500 km. Kolejnego dnia o świcie wpływamy do wąskiego dopływu rzeki. Woda jest tu czysta, ciemna bez śladu osadu. Rzeka właśnie budzi się, obserwuję duże ptaki cierpliwie czekające na dogodny moment pochwycenia ofiary. Wyglądają jak jedyne wyobrażalne dopełnienie tej harmonii wody i zieleni dżungli. Późnym popołudniem zawijamy do Santa Ana de Yacuma, miasteczka rzuconego gdzieś pośród dżungli. Spędziłem tu dwa dni, bo Boliwijczycy akurat wtedy wybierali swego prezydenta. Los mi sprzyjał, była to doskonała okazja, aby przyjrzeć się przyrodzie z bliska. Okoliczne mokradła porośnięte ogromnymi liśćmi wiktorii amazońskiej obfitowały nie tylko w ptactwo, ale i jaszczurki, krokodyle, anakondy. Sobotni wieczór spędzam w Santa Ana. Jedna z ulic została zastawiona
Boliwijska Amazonia
stołami, a obok sprzedawcy oferują wyśmienite dania. Wszystko doskonałe, smaczne i tanie, ale przede wszystkim pod tropikalnym niebem i we wspaniałej rodzinnej atmosferze. To jedna z tych chwil, które na zawsze zapadają w pamięci.

     Później odwiedzamy jeszcze wiele małych i maleńkich wiosek, najczęściej na chwilę, aby sprzedać narzędzia czy kupić owoce. Życie na barce jest niezwykłe. Co jakiś czas zmieniają się pasażerowie, dołączają do nas mniejsze łodzie wypełnione po brzegi tropikalnymi owocami, a ich mieszkańcy wiodą proste, piękne życie. Wszystko to zanurzone w tętniącej życiem Amazonii z jej hipnotyzującymi zachodami, mocarnymi drzewami w dziewiczej dżungli, słodkowodnymi delfinami, krokodylami, żółwiami, niezliczonymi ptakami i nieobliczalną różnorodnością owadów. Po tygodniu na rzece zaczynają się
Cmentarzysko lokomotyw
pojawiać barki z licznymi pasażerami. Wreszcie dopływamy do Guayamerim, miejscowości na granicy z Brazylią. Następny dzień poświęcam brazylijskiemu miastu na drugim brzegu rzeki, Guaya-Mirim. Na wybielonych ulicach czuć ducha samby i powiew cywilizacji. Teraz chcę się dostać do Rurenabaqe, miejscowości na granicy gór i Amazonii, znanej jako podróżnicze Eldorado. Dociera się tam autobusem po 26 godzinach podskoków na wyboistej drodze. W Riberalcie, ruchliwym mieście na rubieżach, gdzie zmieniamy autobus na mniej terenowy, odwiedzam rynek i przemierzam ulice pokryte czerwonym pyłem, który nie ma nawet czasu osiąść.

     Wreszcie Rurenabaque - czyściutkie ze schludnymi kwaterami i restauracjami, w których posilają
Salar de Uyuni
się turyści, tak zachwalane w przewodniku, zrobiło na mnie raczej przygnębiające wrażenie, pokazując jak bardzo podróżujący zmieniają miejsca, które odwiedzają. Sprawdzam jeszcze tylko jakie są możliwości podróży do dżungli. Zdjęcia w agencjach turystycznych pokazują, że można tu zobaczyć podobne rzeczy jakie widziałem na Mamore.

     Uciekam stąd co sił w nogach - zmieniam plany, bo chciałbym jeszcze zobaczyć Salar de Uyuni. Na lotnisku "łapię" okazję - wojskowy samolot do La Paz, dzięki czemu już po południu mogę wsiąść do autobusu jadącego do Uyuni.

     Klimat jest tu surowy - przyjemne, ostre słońce za dnia, a nocą przejmujący chłód. Odwiedzam położone za miastem cmentarzysko lokomotyw. Po drodze przyglądam się jakby nierealnej okolicy.
Salar de Uyuni
Następnego dnia udaję się samochodem terenowym na Salar de Uyuni - największe na świecie wyschnięte słone jezioro. Nierealny krajobraz z okolic Uyuni przeradza się tu w prawdziwą iluzję, szczególnie w miejscach, gdzie sól pokryta jest warstwą wody. Dzięki odbiciom w solance świat staje się symetryczny, na górze niebo i na dole… niebo. Wśród tego morza soli gdzieniegdzie wyrastają wyspy porośnięte gigantycznymi kaktusami. Dookoła widać odległe góry i wulkany jakby zawieszone w powietrzu. To nie miraż, a jedynie efekt odbicia. Spotykane przy brzegach jeziora wikunie - najdziksi i najrzadsi krewni lam, wyglądają jak strażnicy tej niezwykłej okolicy.

     Więcej o podróżach Autora na stronie www.m1.com.



 KOMUNIKATY
Już wkrótce kilka kolejnych serwisów zapraszamy do ich odwiedzania. Twoja linia.pl
 
Serwisy linia

Kliknij tu,

żeby otworzyć okienko nawigacyjne do innych serwisów





Powrót na górę   © 2005 Usługi Komputerowe s.c. & Zbigniew Bochenek                     Wszystkie prawa zastrzeżone | All rights reserved