|
Jezioro Titicaca z Isla del Sol |
Po załatwieniu granicznych formalności jadę do miasteczka Copacabana. Z jednej strony
rozpościera się wspaniały widok na jezioro Titicaca, resztę miasta okalają wysokie wzgórza, zaś pośrodku znajduje się katedra. Jest ona
szczególnie piękna w chwilach przed zachodem słońca, kiedy długie cienie dodają budowli tajemniczości. Dzięki wysokości, na której jesteśmy,
światło słoneczne jest nadal niezwykle silne. Czuje się panujący dookoła wielki spokój. Odwiedzam targowisko, gdzie można się posilić -
wreszcie nie jestem nagabywany przez sprzedawców.
|
La Mechita |
Jezioro Titicaca to niezwykłe miejsce dla przybysza i święte dla miejscowych! To właśnie tutaj na wyspie
Isla del Sol, bóg Viracocha powołał do życia Słońce. Stąd też pochodzą mityczni twórcy Państwa Inków. Króluje tutaj Słońce. Rozpościerająca
się dookoła błękitna tafla jeziora i widoczne za nią jak na wyciągnięcie ręki ośnieżone andyjskie szczyty dochodzące 6500 metrów - tworzą
krajobraz, do którego nie sposób przywyknąć.
Kieruję się do La Paz - największego miasta Boliwii i jednego z najpiękniej położonych - rozłożonego w
głębokim wąwozie. Wędrówki po mieście wymagają dobrej kondycji, gdyż nie ma tu poziomych ulic. Wśród zabytków z czasów kolonialnych wyróżnia
się katedra Świętego Franciszka.
|
Mieszkaniec lasu deszczowego |
Interesująca jest także miejscowa nekropolia z charakterystycznymi wielopoziomowymi grobami-niszami.
Najciekawsze są jednak okolice targowisk, tłumnie odwiedzane przez miejscowych i przyjezdnych Boliwijczyków, tętniące życiem także po
zmroku.
Prawdziwe skarby można znaleźć w odległym o dwie godziny Tiwanaku, dawnym miejscu kultu. Rozpościera się
ono u podnóża piramidy tworzone przez zespół budowli, rzeźb i placów. Pozostawiła je wspaniała cywilizacja sprzed 2500 lat. Nie wiemy zbyt
wiele o tej kulturze ani o tym, jak kiedyś to miejsce wyglądało. Większość śladów została zatarta przez najeźdźców z Europy po to, by odciąć
Indian od ich dawnych wierzeń i łatwiej przeciągnąć na chrześcijaństwo. Jednak w dniu letniego przesilenia, kiedy pojawiają się tu tłumy,
widać, że dawne wierzenia nie umarły.
|
Wodospad el Encanto |
W tym miejscu porzucam utarty szlak turystyczny i jadę do Santa Cruz - dużego, bogatego miasta położonego
pomiędzy Andami a lasami Amazonii. W ciągu kilkunastogodzinnej podróży klimat zmienia się całkowicie, wreszcie jest ciepło i… duszno,
a za oknem autobusu można kupić świeże owoce tropikalne. Przyjechałem tutaj aby uzyskać zezwolenie na wejście do Parku Narodowego "Noel
Kempf Mercado". W mieście poza centralnym placem z katedrą nie ma nic specjalnie interesującego. Jak zwykle najciekawsze są okolice
targowisk, bo pozwalają poznać tutejszych mieszkańców. Zwracam uwagę na postawione gdzieniegdzie wiaty, pod którymi nocują bezdomni oraz
biedni przybysze z prowincji. W końcu rejestruję się w biurze parku narodowego. Jest to wymagane ze względów bezpieczeństwa. Park znajduje
się bowiem na dziewiczych i bezludnych terenach. Dotarcie na miejsce może być: bardzo łatwe, łatwe bądź trudne w zależności od tego czy
wynajmiemy samolot, samochód terenowy czy też spróbujemy się tam dostać samodzielnie. Ostatnie rozwiązanie jest oczywiście najciekawsze
i… najtańsze.
Po niespełna trzech dniach, wypełnionych przygodami podróży, jestem na miejscu w obozowisku Los Fierros na
terenie parku. Widać stąd odległą, pionową ścianę ginącą w chmurach. To Meseta de Caparuch - fragment Serranii de Huanchaca potężnej
płaskiej góry, ze skarpami wysokimi na 500 m, długiej na 150 i szerokiej na 50 km. Dokoła, jak okiem sięgnąć, rozpościera się dziewiczy
|
Meseta de Caparuch |
las
deszczowy z niesamowitymi gatunkami roślin, z małpami przemykającymi swoimi ścieżkami gdzieś w koronach drzew, z przechadzającymi się
olbrzymimi żółwiami, z krabożernymi lisami i z ostrożnym tapirem, którego bardzo trudno zobaczyć. Niektóre z tutejszych drzew potrafią
chodzić! W strumieniach żyją ryby, które można nieomal wyjmować z wody - nie boją się, bo nie miały częstych kontaktów z człowiekiem! Na
górze większość gatunków roślin, ryb i owadów jest unikalnych, spotkać je można tylko tutaj. Ze ścian mesety spadają wodospady. Docieram do
najwyższego z nich El Encanto o wysokości 150 m. To, co zobaczyłem na górze, to odrębny świat z sawanną urozmaiconą skałami, poprzecinany
wąwozami rzek i porośnięty dżunglą. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów prawdopodobnie nie ma nikogo kogo bym w tej chwili nie widział.
To
|
Młody Indianin |
wspaniałe uczucie oglądać tak dziewiczą okolicę! Czemu ten olbrzymi teren obronił się przed człowiekiem? Przyczyny tkwią chyba nie tylko
w niedostępności tego terenu. Żyją tu bowiem muchy piaskowe, hordy kleszczy i innych owadów przenoszących groźne dla życia choroby.
Po kilku dniach spędzonych w tej części parku chcę się przedostać do przeciwległej jego części. Wydostaję
się z powrotem na trakt w La Mechita. Daję jednak za wygraną po trzech dniach oczekiwania na jakiś transport, kiedy amerykański pastor
odmawia podwiezienia wymawiając się brakiem miejsca w samochodzie. Jeszcze raz potwierdziła się stara prawda, że pomocy można się spodziewać
raczej od ludzi biednych niż bogatych.
Wracam do Santa Cruz i jadę dalej, do Samaipaty, wypoczynkowej miejscowości położonej w górzystym terenie.
Niedaleko znajduje się najbardziej chyba tajemnicza budowla w Ameryce Południowej - El Fuerte. 4500 lat temu było to prawdopodobnie miejsce
kultu. Wygląda jak skalny wierzchołek góry, tyle że z wyrzeźbionymi oknami, drzwiami, prowadnicami, wgłębieniami i wypukłościami o
kształtach zwierząt i innych - nieodgadniętych. Miejsce jest do tego stopnia tajemnicze, że natchnęło Dänikena do skojarzenia z…
rampą startową dla statków kosmicznych. Dookoła pozostałości po domostwach zanurzone w zielonej dżungli. Okolica obfituje w liczne atrakcje,
jak odległe o kilkanaście kilometrów nieduże, zniewalające swym pięknem wodospady.
|
Wiktoria amazońska |
Po tym odpoczynku jadę autobusem do Trinidadu, stolicy boliwijskiej Amazonii. Dookoła widać ulice pokryte
żółtym, piaskowym pyłem rzadko niepokojonym nogami przechodnia czy konną bryczką. W budowaniu atmosfery tego miejsca uczestniczy tutejszy
żar dnia, ciepłe tropikalne noce i krótkie ulewy. Kolejne dni spędzam na poszukiwaniach barki płynącej w dół rzeki Mamore przygotowując się
jednocześnie do nadchodzącej przygody.
W końcu udaje mi się znaleźć odpowiednią barkę. Obietnice kapitana o trzydniowej podróży rozwiewają się już
na samym początku, gdy wypływamy z dwudniowym opóźnieniem. Rzeka początkowo niezbyt szeroka i mocno zamulona wpada do jednego z amazońskich
olbrzymów - rzeki Mamore. Wpływamy w dziki świat, czego znakiem jest kontrola uzbrojonej po zęby straży
|
Uzupełnianie zapasów |
granicznej. Od tego miejsca nie ma
już władzy państwa choć do granicy jeszcze dobre 500 km. Kolejnego dnia o świcie wpływamy do wąskiego dopływu rzeki. Woda jest tu czysta,
ciemna bez śladu osadu. Rzeka właśnie budzi się, obserwuję duże ptaki cierpliwie czekające na dogodny moment pochwycenia ofiary. Wyglądają
jak jedyne wyobrażalne dopełnienie tej harmonii wody i zieleni dżungli. Późnym popołudniem zawijamy do Santa Ana de Yacuma, miasteczka
rzuconego gdzieś pośród dżungli. Spędziłem tu dwa dni, bo Boliwijczycy akurat wtedy wybierali swego prezydenta. Los mi sprzyjał, była to
doskonała okazja, aby przyjrzeć się przyrodzie z bliska. Okoliczne mokradła porośnięte ogromnymi liśćmi wiktorii amazońskiej obfitowały nie
tylko w ptactwo, ale i jaszczurki, krokodyle, anakondy. Sobotni wieczór spędzam w Santa Ana. Jedna z ulic została zastawiona
|
Boliwijska Amazonia |
stołami, a obok
sprzedawcy oferują wyśmienite dania. Wszystko doskonałe, smaczne i tanie, ale przede wszystkim pod tropikalnym niebem i we wspaniałej
rodzinnej atmosferze. To jedna z tych chwil, które na zawsze zapadają w pamięci.
Później odwiedzamy jeszcze wiele małych i maleńkich wiosek, najczęściej na chwilę, aby sprzedać narzędzia
czy kupić owoce. Życie na barce jest niezwykłe. Co jakiś czas zmieniają się pasażerowie, dołączają do nas mniejsze łodzie wypełnione po
brzegi tropikalnymi owocami, a ich mieszkańcy wiodą proste, piękne życie. Wszystko to zanurzone w tętniącej życiem Amazonii z jej
hipnotyzującymi zachodami, mocarnymi drzewami w dziewiczej dżungli, słodkowodnymi delfinami, krokodylami, żółwiami, niezliczonymi ptakami i
nieobliczalną różnorodnością owadów. Po tygodniu na rzece zaczynają się
|
Cmentarzysko lokomotyw |
pojawiać barki z licznymi pasażerami. Wreszcie dopływamy do
Guayamerim, miejscowości na granicy z Brazylią. Następny dzień poświęcam brazylijskiemu miastu na drugim brzegu rzeki, Guaya-Mirim. Na
wybielonych ulicach czuć ducha samby i powiew cywilizacji. Teraz chcę się dostać do Rurenabaqe, miejscowości na granicy gór i Amazonii,
znanej jako podróżnicze Eldorado. Dociera się tam autobusem po 26 godzinach podskoków na wyboistej drodze. W Riberalcie, ruchliwym mieście
na rubieżach, gdzie zmieniamy autobus na mniej terenowy, odwiedzam rynek i przemierzam ulice pokryte czerwonym pyłem, który nie ma nawet
czasu osiąść.
Wreszcie Rurenabaque - czyściutkie ze schludnymi kwaterami i restauracjami, w których posilają
|
Salar de Uyuni |
się turyści,
tak zachwalane w przewodniku, zrobiło na mnie raczej przygnębiające wrażenie, pokazując jak bardzo podróżujący zmieniają miejsca, które
odwiedzają. Sprawdzam jeszcze tylko jakie są możliwości podróży do dżungli. Zdjęcia w agencjach turystycznych pokazują, że można tu zobaczyć
podobne rzeczy jakie widziałem na Mamore.
Uciekam stąd co sił w nogach - zmieniam plany, bo chciałbym jeszcze zobaczyć Salar de Uyuni. Na lotnisku
"łapię" okazję - wojskowy samolot do La Paz, dzięki czemu już po południu mogę wsiąść do autobusu jadącego do Uyuni.
Klimat jest tu surowy - przyjemne, ostre słońce za dnia, a nocą przejmujący chłód. Odwiedzam położone za
miastem cmentarzysko lokomotyw. Po drodze przyglądam się jakby nierealnej okolicy.
|
Salar de Uyuni |
Następnego dnia udaję się samochodem terenowym na Salar
de Uyuni - największe na świecie wyschnięte słone jezioro. Nierealny krajobraz z okolic Uyuni przeradza się tu w prawdziwą iluzję,
szczególnie w miejscach, gdzie sól pokryta jest warstwą wody. Dzięki odbiciom w solance świat staje się symetryczny, na górze niebo i na
dole… niebo. Wśród tego morza soli gdzieniegdzie wyrastają wyspy porośnięte gigantycznymi kaktusami. Dookoła widać odległe góry i
wulkany jakby zawieszone w powietrzu. To nie miraż, a jedynie efekt odbicia. Spotykane przy brzegach jeziora wikunie - najdziksi i najrzadsi
krewni lam, wyglądają jak strażnicy tej niezwykłej okolicy.
Więcej o podróżach Autora na stronie www.m1.com.