
|  |
 |
Krajobraz Jawy |
Już drugi dzień jesteśmy w Jakarcie. Gorąco jak w saunie, ale całkiem miła atmosfera,
bez specjalnego poczucia zagrożenia. Zwiedziliśmy starą dzielnicę (dawna Bathawia) teraz Kota i port plus okoliczne slumsy. Byliśmy tez we
wspaniałej kafejce Batawia Cafe - przez 30 minut czuliśmy się jak kolonialiści (koloniści), a potem wróciliśmy w ukrop miasta. Centrum
miasta jest raczej przytłaczające i drogie.
Z Jakarty przenieśliśmy się samolotem na Bali. Wylądowaliśmy w miłym hoteliku w Kucie (balijski Sopot).
Stąd po wygrzewaniu się na plaży pojechaliśmy do Ubud, duchowej stolicy Bali. Zamieszkaliśmy w hoteliku
 |
Na koralowej wyspie |
z widokiem na pola ryżowe i gaj
kokosowy; wokoło kwitły storczyki, gruchały gołębie i co wieczór przechodziła wielka procesja. Ogólnie Bali jest piękne - pełne wspaniałych
świątyń położonych w dżungli. Wygląda trochę jak Nepal, ale z morzem.
Pierwszego dnia wieczorem po obejściu miasteczka trafiliśmy na procesję Balijczyków (hindu) udającą się do
świątyni w małpim lesie. Wskoczyliśmy w sarongi i poszliśmy za nimi, by posłuchać gry na dzwonkach i modlitw. Następnego dnia pojechaliśmy
do okolicznych świątyń na rowerach, znowu trafiliśmy na wielkie uroczystości, tym razem w dzień, więc można było zrobić zdjęcia. Niesamowite
były kobiety niosące na głowach
 |
Jezioro w masywie Rinjani |
misternie poukładane kosze owoców (1 metr wysokości).
W kolejnym dniu pobytu na Bali zafundowaliśmy sobie objazd dalszych świątyń samochodem. Byliśmy w nich
wcześnie rano, jeszcze przed najazdem turystów, więc mogliśmy cieszyć się niesamowitym nastrojem tych miejsc i w ciszy nasłuchiwać groźnych
demonów. Wybraliśmy się także do małpiego lasu - pięknego kawałka dżungli ze świątyniami i stadem makaków.
Po kilkudniowym pobycie na Bali przenieśliśmy się na prawie bezludne wyspy Gili w pobliżu Lomboku. Są tu
śliczne plaże, kolorowe rybki, rafa koralowa i żółwie morskie, z którymi pływaliśmy. Do wody było 20 m z sypialni, a od
 |
Procesja z darami na Bali |
brzegu 5 m do rafy,
więc się nie nachodziliśmy. Jednym słowem raj, do tego dobry sprzęt. Nurkowaliśmy 4 dni, aż rybki nauczyły się naszych imion na pamięć.
Potem udało nam się szybko przedostać w głąb Lomboku - do małej wioski z polami ryżowymi, palmami i bananowcami - Senaru, która leży na
zboczach wulkanu Rinjani. Stąd zaczęliśmy nasz niesamowity trzydniowy trekking - najpierw na krawędź starego wygasłego wulkanu (2000 m do
góry przez prawdziwą dżunglę), a potem do jeziora w kraterze kolejne 700 m (tym razem w dół). Pierwsza część przez dżunglę to była prawdziwa
zabawa dla dużych chłopców; pot lał się strumieniami (dosłownie), koszulki wyżymaliśmy jak marines na ćwiczeniach i jeszcze ta dżungla z
małpami, ptakami i wszystkimi przerażającymi, ruszającymi się małymi stworzonkami. Wody tu raczej nie ma, więc wzięliśmy 6 litrów, by dojść
do postoju na 2000 m i tu miała być możliwość uzupełnienia ze źródła. Szliśmy tam ok. 6 godzin, zużyliśmy 4,5 litra. Wieczorem dotarliśmy na
krawędź wulkanu, a rano w dół 600 m ze zjazdami, schodzeniem na czterech kończynach kominami, to wszystko okraszone ekspozycją, na szczęście
trawiastą. Po zejściu do jeziora nagrodą była kąpiel w gorących źródłach, a następnego
 |
Wulkaniczny krajobraz Jawy |
dnia czekał nas powrót do góry i znowu w dół aż do
Senaru, gdzie wróciliśmy brudni, głodni, ale szczęśliwi. Następnego dnia udało się nam dotrzeć na Jawę, do wulkanu Bromo i to w ciągu
jednego dnia!
Po przeleceniu z Lomboku na Jawę pojechaliśmy oglądać wulkany. Świtem wjechaliśmy jeepem na jeden z nich,
aby oglądać dymiący non stop Bromo i puszczający co 20 minut dym Semeru. Było wspaniale. Potem przejechaliśmy przez morze piasku i weszliśmy
na Bromo. Na krawędzi krateru dawał się we znaki strasznie gryzący, jak kwas siarkowy, dym.
Potem pojechaliśmy autobusikiem do Jogyakarty. Yogya była bardzo ciekawa, zabytki hinduskie, buddyjskie
 |
Świątynia Borobudur |
batiki i tańce (półtorej godziny Ramajany - prawdziwy hard core).
Z Yogya pojechaliśmy pociągiem do Jakarty. Widoki za oknem (przemierzyliśmy pół Jawy) można streścić jako
8-godzinny film pt. "Jak rośnie ryż", czyli raczej spokojny, za to w pociągu folk na całego. Wysłuchaliśmy 40 zespołów, 120 razy chciano
sprzedać nam ryż, 12 razy notesiki, długopisy, raz misie, 10 razy przechodzili ludzie bez nóg itp. Kupiliśmy ryż, tapiokę, krewetki i dwie
cole.
Z Jakarty szybko przenieśliśmy się samolotem na centralną Sumatrę, do miasta Padang, a stamtąd autobusem do
Bukittingi, małego miasteczka położonego 900 m n.p.m. w odległości 50 km
 |
Dom plemienia Minangkabau |
od równika. Jest tu miły chłodzik, w zasięgu wzroku dwa wulkany, w
tym jeden aktywny, a drugi wygasły, otaczają nas pola ryżowe i dżungla. Zaraz po przyjeździe byliśmy na walce byków - to taka impreza, na
której 300 facetów zakłada się, który bawół pierwszy zrejteruje z areny, potem przystawiają bawoły rogami do siebie i poganiają, ale
prawdziwe emocje zaczynają się, gdy jeden byk zaczyna uciekać, tratując wszystkich po drodze. Pierwszy przebiegł nam prawie pod pachą, więc
było lepiej niż na dyskotece w Sochaczewie. Byliśmy też na tańcach tradycyjnych, w tym tańcach na szkle i oglądaliśmy miejscową sztukę
walki, rodzaj kung-fu, ale też na rozbitym szkle (słowem pumeksy tu jeszcze nie dotarły), na koniec tańczyliśmy z artystkami (ale nie na
szkle).
Po tych pierwszych atrakcjach wybraliśmy się na tereny ludu Minangkabau. Ludzie z tego
 |
Młodzi Indonezyjczycy |
plemienia mieszkają
w domach o dachach jak rogi byka, a kobiety mają tu władzę absolutną (matriarchat), to znaczy, że mężczyźni nic nie dziedziczą i przychodzą
do żon tylko na ich przywołanie.
Ostatnie dni spędziliśmy na bezludnych wysepkach leżących niedaleko plaży Bungus, jakieś 30 km od Padangu.
Nurkowaliśmy i opalaliśmy się tam w przepięknym otoczeniu dzikiej przyrody, podziwiając zapierającą dech w piersiach rafę koralową.
|
|