|
Przed piramidami w Gizie |
Podróż do Egiptu odbyłem w listopadzie 2002 roku i była to typowa wyprawa, która
zaczęła się w Kairze i prowadziła na południe wzdłuż doliny Nilu po Abu Simbel, czyli prawie do granicy sudańskiej.
Kair jako jedno z magicznych miast Wschodu przy pierwszym zetknięciu nie przedstawia jednak bajkowej
atmosfery baśni z 1001 nocy. Pierwsze wrażenie jest raczej negatywne - wszędobylski chaos. Niesłychany ruch uliczny, kanonada klaksonów,
jakoś tak szaro i nijako. Lecz to mija. Być może niezbyt prędko, potrzeba paru dni by dojrzeć podwójne dno wielkiego miasta. Po pewnym
czasie odkrywamy, że Kair potrafi fascynować, że od zgiełku ulicznego da się uciec i to niekoniecznie do klimatyzowanego hotelowego
|
Dziedziniec meczetu Ibn Tulun w Kairze |
pokoju, ale na przykład do meczetu Al-Azhar, mrocznej dzielnicy koptyjskiej, lub do "Miasta Umarłych" - ogromnych cmentarzy muzułmańskich na
terenie których mieszka ok. 3 mln najuboższych Kairczyków. Z kolei islamskie Stare Miasto zachwyca świetnie zachowanymi przykładami
arabskiej architektury. Meczety, medresy, mauzolea wyrastają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z wąskich uliczek pełnych
przechodniów, sprzedawców, pucybutów i żebraków. Na koniec warto wspiąć się na cytadelę górującą nad miastem i stamtąd chłonąć widok
10-milionowej metropolii. Przy dobrej widoczności można z tego wzgórza ujrzeć piramidy w Gizie, lecz niestety prawie zawsze powietrze jest
tak zanieczyszczone, że zwyczajnie się to nie udaje.
|
W kairskim meczecie |
Dlatego też, aby zobaczyć najsławniejsze budowle Egiptu, należy przyjechać tam zbiorową taksówką lub
autobusem, powalczyć z właścicielami wielbłądów, którzy zapragną namówić nas na przejażdżkę na garbie swojego ulubieńca, kupić bilet i już
można podziwiać majestatyczne, doskonałe w formie - PIRAMIDY. Jeśli ktoś jednak myśli o romantycznej przygodzie sam na sam z nimi, mając
gdzieś w podświadomości utrwalony obrazek piramid na skraju pustyni, karawany wielbłądów, ciszę godną miejsca spoczynku faraonów - to
zwyczajnie się zawiedzie. Przyjeżdżając tutaj w środku dnia już z daleka będziemy słyszeć wielojęzyczny gwar. Na plan pierwszy wysuwa się
oczywiście arabski. W tym wypadku jest to język właścicieli wielbłądów, osłów, sprzedawców pamiątek, samozwańczych przewodników,
wolontariuszy służących pomocą starszym zagubionym oraz wszędobylskiej policji turystycznej. Do tego dochodzą wielojęzyczne ochy i achy
setek turystów, którzy zostawiwszy domowe pielesze przybyli tutaj, aby zobaczyć jedyny zachowany cud świata. Romantyzm gdzieś umyka,
piramidy pozostają.
|
W kairskiej knajpce |
Jeśli w kimś wzbiera chęć ucieczki z tego miejsca, to warto pojechać bardziej na południe - do Sakkary,
gdzie wznosi się najstarsza kamienna budowla Egiptu - schodkowa piramida Dżosera. Spotkamy tam co prawda kilka autokarowych wycieczek, ale
nie wszystkie naraz i z przerwami. Jeśli i to nie zaspokoi naszych wyobrażeń o romantycznej przygodzie, to zapraszam na dwugodzinny spacer
przez pustynię (pełna gwarancja ciszy, samotności i resztek romantyzmu unoszących się w gorącym powietrzu) do piramid w Dashur. Pierwsza z
nich to tzw. Czerwona Piramida - pierwsza piramida zbudowana w Egipcie, potem wyłania się tzw. Załamana Piramida, a na koniec zostaje Czarna
Piramida, która swym wyglądem bardziej przypomina wielką hałdę węglowego miału niż monumentalny ostrosłup.
Po zwiedzeniu Kairu oraz najsłynniejszych budowli świata rodzi się myśl o powrocie do domu. I tak też
niektórzy czynią. Wracając jednak popełniają wielki błąd, gdyż prawdziwy starożytny Egipt leży kilkaset kilometrów dalej na południe. To
Luksor, Karnak i cały magiczny świat Zachodniego Brzegu Nilu, z Doliną Królów, świątynią Hatszepsut, Medinet Habu, Kolosami Memnona ze
Wzgórzami Tebańskimi w tle.
|
Życie w kairskiej nekropolii |
Warto zatrzymać się w jednym z niedrogich hoteli, do którego zwykle łatwo trafić, gdyż tuż po przyjeździe
na peronie czekają już pracownicy hoteli, którzy z chęcią pokażą nam drogę do tego najtańszego i najlepszego w swojej cenie miejsca, które
ma stać się na parę dni naszym drugim domem. A tam po krótkim wypoczynku można już na spokojnie zaplanować sobie eskapady na najbliższe dni
pobytu. Przede wszystkim Świątynia Luksorska (bo najbliżej), zespół świątynny w Karnaku (bo największy), a potem przeprawa przez Nil i
systematyczne odwiedzanie największych skarbów Zachodnich Teb (jak już się przeprawiać, to na cały dzień). Warto wstawać wcześnie, by mieć
chociaż pół godziny na delektowanie się samotnością i doznawanie wzniosłych uczuć przy zwiedzaniu tych magicznych miejsc. Później, wraz ze
wschodem słońca wzrasta liczba turystów i to często nie takich, jakich zwykłoby się zwać kompanami podróży.
|
Przed Świątynią Luksorską |
Jeśli zobaczyliśmy już wszystko, co zaplanowaliśmy lub na co pozwolił nam czas, to trzeba to przeżyć,
dokonać przewartościowań, zmusić się do refleksji i zastanowić nad marnością współczesnego świata. Najlepiej zrobić to podczas podróży
pociągiem do Asuanu - miasta przepięknie położonego nad Nilem w pobliżu pierwszej katarakty, w okolicy którego znajduje się wiele cennych
zabytków. Dawne Abu stanowi też idealną bazę wypadową do najbardziej oryginalnej świątyni egipskiej - Abu Simbel.
Gdy już zadomowimy się w miasteczku i przejdziemy się główną ulicą handlową, to warto wybrać się na drugi
brzeg Nilu. Tam znajdują się wydrążone w skale grobowce dostojników, a kawałek dalej Mauzoleum Agi Khana, na którego teren można zajrzeć
przez wysoki mur, lecz wejść
|
Świątynia Hatszepsut o wschodzie słońca |
do środka już się nie da. Niemożność zwiedzenia miejsca pochówku przywódcy sekty Ismailitów możemy sobie
wynagrodzić przejażdżką na wielbłądzie przez najprawdziwszą pustynię do ruin klasztoru św. Symeona. W powrotnej drodze należałoby odwiedzić
wyspę Elefantynę, pełną historii, choć głównie dla profesjonalistów. Dla laików pozostaje nietypowa atmosfera nubijskiego miasteczka z
ciasnymi uliczkami i kolorowymi fasadami domów. A późnym popołudniem warto zdecydować się na rejs feluką wśród licznych skalnych wysepek i
poczekać aż błękitna wstęga Nilu zamieni się wraz z zachodzącym słońcem w bezkresny rudy warkocz.
Zawsze jednak pobyt w Asuanie rodzi myśl o przemierzeniu kilkuset kilometrów pustyni, aby
|
Nad brzegiem Nilu w okolicach Asuanu |
dotrzeć do Abu
Simbel - świątyni Ramzesa II. Budowla ta mogłaby dzisiaj znajdować się kilkadziesiąt kilometrów pod taflą Zbiornika Nasera i tym samym być
dostępna tylko dla płetwonurków. To, że możemy ją dzisiaj zobaczyć bez konieczności wkładania na plecy butli z tlenem, zawdzięczamy
międzynarodowej akcji ratowania zabytków. Świątynię pocięto, przeniesiono w bezpieczne miejsce i złożono na nowo. Na ten cel wydano 40 mln
USD, ale po zobaczeniu, jak piękne jest to miejsce i z jaką precyzją odtworzono tę świątynię, dochodzi się do wniosku, że warto było pewnie
wydać drugie tyle, by tylko mieć okazję ujrzenia tego cudu starożytnej architektury, leżącego gdzieś pomiędzy bezkresem pustyni a
ciemnoniebieską taflą jeziora.
|
Modły przed świątynią w Edfu |
W drodze powrotnej z Abu Simbel zwykle odwiedza się światynię bogini Izydy na wyspie File oraz największą
budowlę inżynierską w Afryce - Wielką Tamę Asuańską.
Jeśli ktoś nie wybiera się dalej w głąb Czarnego Lądu, to Asuan jest miejscem, skąd się wraca. To Egipt,
zatem tych dróg powrotu nie ma zbyt wiele. Najczęstszą alternatywą jest nocny pociąg do Kairu, można też pokusić się o przejechanie tzw.
pustynnej pętli, odwiedzając po drodze kilka oaz z nietypową architekturą i podziwiając spory kawałek pustyni, której barw, form i czystości
pozazdrościmy wygrzewając się na plaży w Łebie podczas przyszłych wakacji.
Szczerze mówiąc taki był i mój zamysł, ale jak to często bywa podczas samotnej wędrówki, uległ on daleko
idącej zmianie. Postanowiłem pojechać na wybrzeże Morza Czerwonego do... Hurghady. Tak, chciałem zobaczyć ten fenomen wykreowany przez
niezliczone biura podróży jako niepisana wakacyjna stolica Egiptu. Dla tysięcy turystów z całego świata Hurghada to przecież miejsce
docelowe, gdzie czeka rezydent, zarezerwowany pokój w hotelu z basenem i pakiet wycieczek fakultatywnych. To miejsce, skąd po tygodniu lub
dwóch wraca się opalonym i pełnym przeświadczenia, że oto właśnie odwiedziło się Egipt - kolebkę cywilizacji.
|
Mnich przed klasztorem św. Pawła |
Wytrzymałem tam jeden dzień. Spędziłem go na stateczku, którym dopłynąłem (w towarzystwie głównie Rosjan,
którzy zapisali się na tę samą wycieczkę) do trzech standardowych raf koralowych. Tam był czas na nurkowanie i podglądanie podwodnej flory i
fauny: rozłożystych koralowców i różnobarwnych ryb.
A potem uciekłem. Zwyczajnie dałem nogę z miejsca, które dla rzesz Europejczyków stanowi spełnienie marzeń
o egzotycznej podróży. Po paru godzinach jazdy wysiadłem na bezdrożu. Po prawej stronie szmaragdowa tafla Morza Czerwonego, po lewej bezkres
pustyni i zardzewiały drogowskaz wskazujący drogę do klasztoru św. Pawła. Dotarłem tam po kilkugodzinnym oczekiwaniu na okazję samochodem,
który dowoził wodę dla żyjących tam mnichów. Po przybyciu na miejsce stanąłem jak wryty. Nie mogłem uwierzyć, że niespełna 200 km dzieliło
mnie od Hurghady - miejsca komiksowego, tak nienaturalnego i tak nie afrykańskiego, że chciało się krzyczeć. A teraz nagle zostałem
przeniesiony w inny świat, świat tajemniczy, odosobniony, oddziałujący na zmysły tak mocno, że w pierwszej chwili chce się tylko patrzeć i
patrzeć. Nie poruszać się, nie poznawać, nie dopytywać się, nie iść spojrzeniem za ręką mnicha, który pokazuje kościół, klasztor, wieżę,
|
Portret mnicha |
fragment starych murów. Po prostu patrzeć obracając głowę powoli, bardzo powoli, to tu, to tam. Chyba tu zostanę, pomyślałem. Może nie do
końca życia, ale choć na trochę, na parę dni. Tak też zrobiłem i ten stan zawieszenia trwałby zapewne długo, gdyby nie to, że przydarzyła
się niebywała okazja dotarcia do innego klasztoru leżącego po drugiej stronie nagich wzgórz - do klasztoru św. Antoniego. Wędrówka zajęła
cały dzień, a przewodnik, który mi towarzyszył, znał na tej suchej skalistej ścieżce każdy kamień. Do celu dotarliśmy pod wieczór, a
przyjęcie przez mnichów mnie - jednodniowego wędrowca, było tak onieśmielająco ciepłe, że trudno mi było zasnąć pod niebem z tysiącem
gwiazd. A przecież wiadomo, że nigdzie indziej nie świecą one tak mocno jak na pustyni.
Nazajutrz, następnego dnia i jeszcze następnego podziwiałem grube, obronne mury, kościoły o mrocznych
wnętrzach, stare ikony, zabytkowe księgi. Chłonąłem atmosferę pierwszych pustelników, prowadziłem uduchowione rozmowy z mnichami i
oczywiście myślałem o sensie istnienia.
Coraz częściej też myślałem o powrocie do domu i nie dlatego, że tęsknota za krajem wzięła górę nad
wrodzoną ciekawością świata. Powód, jak to zwykle bywa, był bardziej prozaiczny - ostatnie dni ważności wizy, a ponadto termin wylotu, który
zbliżał się nieubłaganie.
Każdy powrót to czas smutku i wewnętrznej obietnicy, że kiedyś jeszcze się tutaj wróci. Tych uczuć nie
ukoją nawet sympatyczne uśmiechy stewardess, a ostatni rzut oka przez chmury na skrawek lądu, który przez ostatnie kilka tygodni stał się
tak bliski i swojski, tylko pogłębia ten stan melancholii. Pocieszam się jednak tym, że smutki te niedługo miną. Zostaną wydarte z mego
wnętrza jak przedawniona kartka z kalendarza. W momencie, kiedy przekroczę próg domu i ujrzę roześmiane twarzyczki moich dzieci zrozumiem,
że siódmy cud świata czekał na mój powrót właśnie tutaj.
|
Klasztor św. Antoniego |