|
Kościół św. Trójcy w Addis Abebie |
W 2003 roku odbyłem wraz z moją dziewczyną oraz dwiema naszymi koleżankami dawno
planowaną podróż po Etiopii.
Etiopia to jeden z większych krajów Afryki i - obok Somalii - największy kraj tzw. Rogu Afryki. Graniczy od
północy i północnego wschodu z Erytreą, od północnego wschodu z Dżibuti, od wschodu i południowego wschodu z Somalią, od południa z Kenią i
zachodu oraz północnego zachodu z Sudanem.
Większości ludzi kraj ten kojarzy się jednoznacznie z katastrofalnymi klęskami głodu, jakie nawiedzały
kilkakrotnie różne rejony Etiopii, a w ostatnim czasie także z wojną z Erytreą. I chociaż prawdą jest, że Etiopia to jeden z
najbiedniejszych państw nie tylko świata, ale i samej Afryki, to oferuje przyjezdnym taką mnogość atrakcji, że nie sposób wymienić ich w
jednym zdaniu.
|
Dziewczynka z plemienia Turmi |
Przede wszystkim bogactwem Etiopii są ludzie. Prawie 70 milionów mieszkańców tego kraju to przebogata
mieszanka etniczna i kulturowa. Południe zamieszkują negroidalne plemiona, kulturowo i historycznie związane z tzw. Czarną Afryką:
Hamerowie, Arebore, Benna, Bumi, Galebowie, Mursi i wiele, wiele innych. W
przeważającej części są to plemiona animistyczne, wyznające wiarę
w bóstwa czy siły przyrody. Centrum, wschód i północ Etiopii to ojczyzna ludów, które historycznie i kulturowo mają więcej wspólnego ze
starożytnym Izraelem i Królestwem Saby (południową Arabią sprzed czasów islamu), niż z negroidalnymi ludami reszty kontynentu. To kolebka
specyficznego, niespotykanego nigdzie indziej, ortodoksyjnego chrześcijaństwa etiopskiego, to miejsce spoczynku - jeśli wierzyć legendom -
Arki Przymierza. Na wschodzie zaś to tolerancyjny islam. To pałace, zamki oraz kilkusetletnie, wciąż funkcjonujące kościoły i klasztory, to
miejsca, które - bez wątpienia - można by nazwać ósmym cudem świata.
Oszołomieni tak wielkim bogactwem nie wiedzieliśmy prawie do końca, na którą część Etiopii się zdecydować i
dokąd pojechać na nasz czterotygodniowy (a dla dwójki z nas - sześciotygodniowy) wyjazd. Ostatecznie - skuszeni różnorodnością, jaką
szczodrze obdarzył Etiopię los - wybraliśmy wariant optymalny, a więc wszystkie ważniejsze miejsca, zarówno na południu, jak i na północy.
Oczywiście oznaczało to, że nie mogliśmy sobie pozwolić na zbaczanie z utartego przez podróżników i turystów szlaku. Pomimo tego udało nam
się zobaczyć najbardziej reprezentatywną część tego, co oferuje ten piękny, choć ubogi kraj.
|
Uzbrojeni mieszkańcy południa Etiopii |
Zaczęliśmy od stolicy, Addis Abeby, w której swą siedzibę mają najważniejsze muzea oraz świątynie. Udało
nam się zwiedzić Muzeum Narodowe, ze słynnym eksponatem, czyli szkieletem australopiteka, zwanym Lucy, a także Muzeum Etnograficzne ze
wspaniałymi ekspozycjami rękodzieła różnych ludów Etiopii oraz Muzeum Addis Abeby, z wystawą reprezentującą historię stolicy. Ponadto
byliśmy świadkami wywodzących się z prastarych czasów modłów mnichów etiopskich w kościele Świętej Trójcy (Selassie Church) z XX wieku (ale
zbudowanym w stylu barokowo-renesansowym) oraz żarliwych modlitw zwykłych ludzi w ośmiokątnym kościele na wzgórzu Entoto, zwanym Entoto
Maryam. Wreszcie obejrzeliśmy też największy na świecie witraż w biurowcu Africa Hall.
Potem wynajęliśmy samochód i rozpoczęliśmy naszą podróż na południe.
|
Dziewczynka z plemienia Hamerów |
Pierwszym miejscem, w którym się zatrzymaliśmy, było Shashemene. Ta rastafariańska enklawa stanowi tereny,
które niegdyś cesarz Haile Selassie nadał przybywającym tutaj Jamajczykom, dla których cesarz był niemalże wcieleniem Boga, przywódcą kraju,
który oparł się kolonializmowi. Na nas jednak Shashemene nie zrobiło najprzyjemniejszego wrażenia i wydaje się, że większość zamieszkujących
tę miejscowość Rastafarian nie pała, mówiąc delikatnie, specjalnym sentymentem wobec białych. Czasem wręcz bywa tu niebezpiecznie. Jest to
bodaj jedyne miejsce w całej Etiopii, którego nie polecam.
Z Shashemene (w którym spędziliśmy tylko godzinę czy dwie) pojechaliśmy dalej na południe, do miejscowości
Arba Minch. Znajduje się tu dość dobre zaplecze hotelowe, ponieważ Arba Minch jest bazą, z której można zwiedzać park narodowy Nechisar, a
także jeziora Abbaya i Chamo. Udało nam się obejrzeć te miejsca w drodze powrotnej, teraz jednak jedynie zatrzymaliśmy się tu na nocleg.
W Arba Minch kończy się asfaltowa droga z Addis Abeby i zaczyna się droga gruntowa, której jakość pogarsza
się z każdym kilometrem. To naturalnie spowalnia dalszą jazdę.
Z Arba Minch udaliśmy się do naszego następnego miejsca noclegu - do Konso. Wcześniej jednak, w wiosce
Weito, natknęliśmy się na pierwszych przedstawicieli "dzikich" negroidalnych plemion, zamieszkujących całą dolinę rzeki Omo. Byli to młody
mężczyzna, kilka młodych dziewcząt i kilkoro dzieci z plemienia T'semay.
|
Rytuał Hamerów skoków przez byki |
W dalszej drodze przejeżdżaliśmy też przez wioskę innego plemienia, zamieszkującego te tereny, a mianowicie
Arebore. Przywitały nas tu zresztą same kobiety, gdyż mężczyźni zajęci byli znacznie ważniejszymi kwestiami, takimi jak polowanie lub
dyskusja.
Kolejny postój można śmiało nazwać kwintesencją afrykańskich noclegów: rozgwieżdżone niebo, ciepło ogniska,
cykady i świerszcze, pieśni plemienne, zapachy i dźwięki typowe dla nocy w Afryce. Jesteśmy na prowadzonym przez plemię Hamerów niewielkim
kempingu w miejscowości Turmi.
Znajdujemy się w samym sercu krainy Hamerów i jedziemy zobaczyć targ we wsi Dimeka, na który zjeżdżają nie
tylko gospodarze tych terenów, ale także przedstawiciele innych plemion. Widzimy hamerskie kobiety z ich charakterystycznymi, splecionymi w
warkoczyki i posmarowanymi mieszanką ochry i masła włosami oraz mężczyzn, z których każdy dzierży w ręku karabin. Mężczyźni albo są
obojętni, albo uśmiechają się przyjacielsko. Natomiast kobiety nie są raczej zbyt chętne do obcowania z "białasami", a także do handlowania.
Szczerze mówiąc są bardzo wybredne i niezbyt podobają im się przywiezione przez nas bransolety i naszyjniki.
|
Kobieta z plemienia Mursi |
Tego samego dnia jesteśmy świadkami "bull-jumping", czyli skoku przez byki, po hamersku zwanym ukuligula.
Mężczyzna po osiągnięciu pewnego wieku musi trzykrotnie przeskoczyć czy przejść po posmarowanych masłem grzbietach byków, ustawionych w
rzędzie. Przed skokiem odprawia się całodniowe uroczystości, których najbardziej szokującą częścią jest chłostanie kobiet do krwi witką po
plecach. Jak wszelkie inne obrzędy, tak i ten ma swoje wytłumaczenie.
Jedziemy już do Jinki - ostatniego miejsca ze stacją benzynową i niezłą bazą hotelową. To z kolei
miasteczko, z którego większość podróżników i turystów wyrusza do którejś ze znajdujących się na terenie parków narodowych Omo i Mago wiosek
plemienia Mursi. Jest to jedno z najbardziej niezwykłych, "dzikich", a zarazem tajemniczych plemion i budzących pewien respekt, albowiem
uważani są za jedno z najwaleczniejszych plemion całej Afryki.
Po prawie pięciu godzinach przedzierania się przez las i laterytowe błoto (na szczęście nie padało!) udało
nam się dotrzeć do wioski Mursich.
|
Trzy gracje z plemienia Mursi |
Pierwszą, natychmiast rzucającą się w oczy cechą charakterystyczną Mursich są duże kilkunastocentymetrowe
gliniane krążki, które wkładane są w dolną wargę kobiety. Istnieje kilka teorii tłumaczących tę dziwną praktykę, ale - jak niemal wszystko
inne, co powiedziano o Mursich - żadna z nich nie jest bardziej prawdopodobna od pozostałych.
Mursi są bardzo natarczywi i szczypiąc i szarpiąc domagają się pieniędzy za zdjęcia, przy czym obowiązujący
"kurs" ustala wódz wioski. Ciekawe, że wszystkie zebrane w ten sposób pieniądze członkowie plemienia solidarnie odnoszą do wodza. Zresztą w
tym plemieniu nie istnieje nawet słowo na określenie kradzieży, więc wszystko co jest twoją własnością, jest jednocześnie własnością wioski.
Stąd też turyści muszą bardzo uważać na wszelkiego rodzaju ozdoby, zegarki, sprzączki, wisiorki, a nawet aparaty fotograficzne i kamery. Nam
Mursi odłamali tylko antenę od samochodu.
|
Stara Galebka |
Po noclegu w Jince wyruszamy w drogę powrotną, ale jeszcze czeka nas obserwacja plemion na kolejnym targu,
tym razem w Key Afar. Oprócz Hamerów są tu także ich bliscy "krewni" - plemię Benna - oraz przedstawiciele plemienia Bumi.
Przez Arba Minch i Shashemene wracamy już do Addis Abeby, by po jednodniowej przerwie wyruszyć do zupełnie
innej, tym razem północnej części Etiopii. Podczas tego jednodniowego pobytu w stolicy zobaczyliśmy największy na świecie witraż,
zatytułowany "Afryka - Przeszłość, Teraźniejszość, Przyszłość", autorstwa najwybitniejszego etiopskiego artysty, absolwenta pięciu
prestiżowych europejskich uczelni artystycznych, Afewerka Teklego. Witraż ma ok. 150 m2 powierzchni.
Po całodniowej jeździe dojeżdżamy do miejscowości Bahyr Dar, położonej nad największym jeziorem Etiopii -
Tana.
|
Mnich znad jez. Tana |
Do Bahyr Daru przyjeżdża się z dwóch powodów. Pierwszym jest znajdujący się o parę kilometrów dalej
wodospad Tis Issat (Dymiąca Woda), znany wśród miejscowych pod nazwą Tis Abbay (Dymiący Nil). Jak sama nazwa wskazuje, to tu właśnie Nil
Błękitny, wypłynąwszy niedawno z Jeziora Tana, spada szeroką na 400 metrów kaskadą w 43-metrową przepaść. Zmienia przy tym swój kierunek, a
ponadto z szeroko rozlanego i spokojnego nurtu zmienia się w rwący potok, płynący dnem głębokiego i wąskiego parowu. Całość otacza wodna
mgiełka, toteż roślinność wszędzie aż oślepia zielenią.
Drugim powodem przyjazdu do tego sympatycznego miasta jest fakt, że stanowi ono bazę wypadową do krótszych
lub dłuższych ekspedycji na samo jezioro i jego wyspy. Albowiem zarówno na nich, jak i na brzegu usadowiły się maleńkie drewniane kościółki
w tradycyjnym, ortodoksyjnym stylu etiopskim. W samym tym stwierdzeniu nie byłoby może nic aż tak atrakcyjnego, gdyby nie fakt, że większość
z owych klasztorów czy kościółków została wybudowana i rozpoczęła działalność pomiędzy VII a XIII wiekiem i funkcjonują one do tej pory
wedle tej samej liturgii, co setki lat wcześniej! Mnisi odprawiają wielogodzinne modły w wymarłym języku ge'ez, wywodzącym się z języka
sabejskiego (którym najprawdopodobniej władała Królowa Saby z czasów izraelskiego Króla Salomona) i stanowiącym źródło współczesnego języka
i zapisu amharskiego. W niepozornych chatkach i zwykłych metalowych szafach trzymane są autentyczne, srebrne korony etiopskich władców z
wieków XIII-XVI i podobne przedmioty, a także pięknie iluminowane i spisane na skórze Biblie, pochodzące z tego samego okresu.
|
Zamek Fasila w Gonder |
Aby zwiedzić wszystkie klasztory, potrzeba kilku dni, zresztą na ponad połowę z wysepek nie wpuszcza się
kobiet.
Po pobycie w Bahyr Dar ruszamy dalej w stosunkowo krótką podróż do Gonderu, zwanego też czasem "Camelotem
Afryki". Bo rzeczywiście - zamki z XVII wieku kojarzymy z Europą, ale nie z Afryką. A jednak to tu właśnie, w Gonderze, założył swą stałą
stolicę cesarz Fasilides (Fasil) i zapoczątkował wznoszenie królewskiego kompleksu zamkowego. Jego dzieło kontynuowali następcy, aż do 1750
roku. Ponadto w Gonderze obejrzeć można tzw. Baseny króla Fasila, kompleks Kweskwam, a także jeden z najsłynniejszych kościołów
w Etiopii - Debre Birhan Selassie (Trójca na Wzgórzu Światła) - znany przede wszystkim ze słynnego sufitu, malowanego w cherubiny, z których żaden się
nie powtarza.
|
Mnich z Aksum |
Długa podróż z Gonderu doprowadziła nas w końcu do Aksum: pierwszej, ginącej w mrokach historii,
pochodzącej zapewne I wieku n.e. (choć niektórzy twierdzą, że z I wieku p.n.e.) stolicy ówczesnego państwa. Tajemnicze konstrukcje z granitu
w postaci obelisków i grobowców mogłyby wiele nam powiedzieć, a okoliczności i celu ich powstania nikt tak naprawdę do końca nie odgadł.
Zabytki, a szczególnie grobowce, zaskakują precyzją wykonania i dopasowania do siebie masywnych głazów
(nie zawsze równo obrobionych) z matematyczną precyzją BEZ stosowania żadnej zaprawy. Legendy dotyczące różnych miejsc w Aksum podsycają jeszcze atmosferę tajemniczości,
która się tu roztacza.
Inne ciekawe miejsca w Aksum to "zamek Saby" (który nie był jej prawdziwym zamkiem wedle źródeł
archeologicznych), jej basen i kolejne pole ze stelami, tym razem znacznie gorzej obrobionymi.
Lecz tym, co wiele osób przyciąga do Aksum niczym magnes, jest przechowywana ponoć w niepozornym małym
kościółku Arka Przymierza. I to podobno ta Prawdziwa. Nie ma sposobu, by to sprawdzić, gdyż NIKT, nawet cesarz czy prezydent, nie miał i nie
ma prawa wejść do wnętrza kościółka Świętej Marii z Syjonu, którego pilnuje JEDEN Strażnik Arki. Mówi się, że każdego śmiałka, który
spróbuje tam wtargnąć, czeka albo śmierć, albo ślepota.
|
Dzieci z Debre Damo |
Po magicznym Aksum jedziemy wciąż jeszcze na północ, a raczej na północny wschód, i po niedługim czasie
zatrzymujemy się w miejscowości Yeha. Być może to właśnie Yeha, a nie Aksum, była pierwszą stolicą państwa, gdyż wedle różnych danych
archeologicznych pochodzi z około V wieku p.n.e. Fakt, iż główna budowla (czy też ruina) w Yesze nie jest aż tak dokładnie ociosana, jak
konstrukcje z Aksum, a ponadto tamte były wytwarzane z granitu, a ta z piaskowca, to jednak stopień złożoności budowli świadczyć może o
wysoce rozwiniętej kulturze.
Zarówno w przypadku Aksum, jak i Yehy wykopaliska archeologiczne są tu nieczęste i dlatego szacuje się, że
pod ziemią może znajdować się jeszcze ok. 75% całości.
A my jedziemy już z Yehy i udajemy się do Debre Damo Debir - jednego z tych klasztorów, które nie przyjmują
kobiet. Klasztoru pod wieloma względami niezwykłego. Położony na wysokim wzgórzu o ściętym wierzchołku, zwanym ambą, Debre Damo dostępny
jest tylko z jednej strony. Od tej jednej strony dodatkowo wejścia do klasztoru broni 15-metrowej wysokości niemal idealnie pionowa skała,
po której wspiąć się trzeba przy użyciu grubej, skórzanej liny "nośnej", a dodatkowo liny asekuracyjnej. Naturalnie mnisi z klasztoru oraz
mieszkańcy okolicznych wiosek nie używają w ogóle żadnych lin, wykorzystując jedynie maleńkie zagłębienia w skale, znajdując tym samym
oparcie dla stóp i dłoni.
|
Młody pielgrzym w Tigra |
Po wtóre Debre Damo to najstarszy funkcjonujący kościół w Etiopii. Pochodzi z VI wieku n.e. i nikt nie wie,
w jaki sposób wniesiono na szczyt wyniosłej skały materiały potrzebne do wybudowania świątyni. Składa się on z naprzemiennych warstw
kamienia i drewna, a jedynym nowoczesnym dodatkiem jest nieco szpecący dach z blachy falistej. Od wewnątrz sufit kościoła pokrywają
drewniane kasetony z przedstawieniami zwierząt.
Po zwiedzeniu Debre Damo zmierzamy z powrotem w kierunku południowym, wracając do Addis Abeby. Po drodze
jednak czeka nas jednak kilka wspaniałych atrakcji.
Pierwszą z nich jest pochodzący z mniej więcej X wieku kościół Abraha we Atsbeha, nazwany tak od imion
pierwszych władców królestwa. Wnętrze świątyni wypełniają sakralne malowidła, niestety zniszczone na poziomie ludzkiego oddechu, wyżej
jednak zachowujące swe pierwotne barwy. Stary mnich o uśmiechniętym obliczu pokazuje nam starą, iluminowaną Biblię, spisaną na skórze. W
Europie księga tego rodzaju byłaby jednym z najpilniej strzeżonych skarbów, zamkniętych w gablocie. Tam dotykają jej wszyscy, pukając w
malowidła palcami. Ale też ta wielowiekowa księga używana jest do tej pory w codziennych modlitwach. Abraha we Atsbeha to także jedyny
klasztor, w którym widzieliśmy mniszki.
|
Kościół w Lalibeli |
Dalsza podróż prowadzi nas do miejsca, które wiele osób uważa za ósmy cud świata. Mowa oczywiście o
miejscowości Lalibela. W XIII wieku cesarz o tym właśnie imieniu nakazał wybudowanie trzynastu kościołów. Nie są to jednak zwykłe budowle
sakralne, do jakich już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Te zostały odkute RĘCZNIE od otaczających skał! O ogromie prac niech świadczy fakt, że
największy z kościołów, Bet Medhane Alem, ma 33 metry długości i ponad 20 metrów szerokości! Wedle legendy w budowie pomagali aniołowie,
którzy pracowali nocą, gdy ludzie spali. Jakakolwiek byłaby prawda, wybudowanie tak fascynującego kompleksu świątyń było niewiarygodnym
osiągnięciem architektonicznym.
Wedle legendy, jeden z kościołów mieści w części niedostępnej dla zwiedzających grobowiec króla Lalibeli, a
mnisi pokazują jego modlitewną laskę oraz pudełeczko, w którym znajdują się podobno prochy władcy. Wypicie wody zmieszanej ze szczyptą tych
prochów ma ponoć moc uzdrawiającą, a zewnętrznie także leczy rany, wrzody i inne dolegliwości.
Wracamy do Addis, a dla Magdy i jej koleżanki Sylwii to już koniec podróży po tym fascynującym kraju.
Agnieszka i ja postanawiamy pojechać na wschód, do muzułmańskiej enklawy, miasta 90 meczetów, Hararu.
|
Mnich z Lalibeli |
Popularność tego miasta nie polega na mnogości zabytków i innych wartych zobaczenia miejsc (te można
zwiedzić w dwa dni), ile na specyficznym klimacie afrykańskiego miasta muzułmańskiego na peryferiach chrześcijańskiego kraju. To przykład,
jak chrześcijanie i muzułmanie mogą i powinni żyć obok siebie w tolerancji. Nieraz, a szczególnie w niedziele, z meczetów dochodziło wołanie
muezina, a jednocześnie z kościoła nawoływania mnichów do modlitwy.
Nie znaczy to jednak, iż poza specyficznym, trudnym do opisania klimatem Harar nie posiada żadnych
ciekawych, wartych zobaczenia miejsc. Niewątpliwie warto tu obejrzeć obrośnięte już legendą karmienie hien. Ci dzicy mieszkańcy otaczających
miasto sawann przychodzą tu nocą, by otrzymać swą codzienną porcję mięsnych skrawków i różnych odpadów. Etatowy karmiciel dwoi się i troi,
by uatrakcyjnić pokaz. Mamy więc tu nie tylko zwyczajne rzucanie mięsa, lecz także nadziewanie mięsa na włożony do ust patyk oraz karmienie
hien wprost z wiadra. Po skończonym pokazie hieny rozchodzą się w ciemność nocy. Lecz to nie przeszkadza im wrócić wkrótce potem i
przeczesywać lokalne śmietniki.
|
Uduchowiony mnich z Lalibeli |
Harar to także miasto słynące z Rambo House. Lecz nie chodzi tu bynajmniej o słynną postać wykreowaną przez
Sylwestra Stallone, lecz o zniekształcone nazwisko Arthura Rimbauda, słynnego francuskiego poety, który w wieku 19 lat porzucił pisanie dla
bardziej przyziemnego zajęcia, jakim było handlowanie bronią i dostarczanie jej m.in. etiopskiemu cesarzowi, Menelikowi II. Z pobytu
Rimbauda w Hararze pozostał właśnie ów wspomniany Rambo House, dom, w którym rzekomo mieszkał poeta, gdy przedzierzgnął się w handlarza. W
rzeczywistości dom ten należał zapewne do innego bogatego kupca, a Rimbaud mieszkał w o wiele skromniejszej posesji. Rambo House posiada
jednak zbiór pamiątek po poecie, a także niewielkie muzeum na jego cześć.
|
Na ulicy Hararu |
W niedalekiej odległości (ale trudno, by było inaczej, wszak cały Harar, a szczególnie jego stara część,
zajmuje bardzo niewielką powierzchnię) znajduje się inny znany dom. Obecnie mieszka w nim i pracuje znany na cały Harar uzdrowiciel, szejk
Bushra. Tabliczka na ścianie budynku informuje o tym, iż uzdrowiciel jest w stanie wyleczyć wszelkie choroby ciała i umysłu.
W przeszłości jednak, w czasach swej świetności, dom ten należał do Rasa Makonnena, gubernatora prowincji
hararskiej, wysłanego tu przez Menelika II. Co ciekawe, imię Menelika jest tutaj wymawiane z niechęcią lub wręcz nienawiścią. Natomiast
Makonnenowi wystawiono nawet pomnik.
|
Na weselu w Hararze |
W samym fakcie zamieszkiwania tu niegdyś Rasa Makonnena nie byłoby może nic specjalnie ciekawego, gdyby nie
fakt, że był on ojcem Rasa Teferiego, który po koronacji przybrał imię Haile Selassie. Był to więc dom dziecinny przyszłego ostatniego
cesarza Etiopii. Kilka ciekawych autentycznych zdjęć z tego okresu znajduje się jednak nie tutaj, lecz w Rambo House.
Na koniec naszego pobytu pojechaliśmy nad Jezioro Langano, jedyny akwen w Etiopii, w którym można
bezpiecznie pływać, bez obawy złapania bilharzii, choroby, w której mikroskopijne pasożyty zwane cerkariami, wgryzają się przez skórę do
narządów wewnętrznych i na nich żyją. Spędzaliśmy tu czas na słodkim nieróbstwie i czekaliśmy powrotu do Addis.
Dwa dni później ten smutny dzień nadszedł i musieliśmy się pożegnać z Etiopią i jej wspaniałościami.