Logo serwisu Towarzystwa Eksploracyjnego
Strona główna
O Towarzystwie
Program spotkań TE
Relacje ze spotkań TE
Relacje z wypraw
Relacja specjalna na 25-lecie TE
Dyskusyjne forum globtroterów
Informacje wydawnicze
Galeria zdjęć
Ciekawe adresy internetowe
Skrzynka pocztowa
Archiwum

Link - www.linia.pl

Relacje ze spotkań TE
Poprzednie spotkania:
Korea Południowa - dachy, świątynie, kimchi
Afryka Zachodnia
- ludzie i miejsca

Byłem w Sudanie
więcej...
Sadhu na Durbar Square

     ODSŁONA 1

     Mały targ w bocznej uliczce tuż przy Durbar Square, centralnym placu Kathmandu. Szeroko otwieram oczy i nie mogę uwierzyć. Świeżutkie truskawki. Śliczne, dojrzałe i zapewne pachnące, ale cóż z tego, skoro nie wolno jeść owoców, których nie można obrać ze skórki. Objadam się smakiem, ale truskawki długo nie dadzą mi spokoju.

     Przygrzewa ciepłe grudniowe słońce. Jest przyjemnie cicho, zwłaszcza w porównaniu do zgiełku miast Indii. Jakoś riksze tu nie pędzą, a już na pewno rzadziej trąbią i dzwonią. Po Indiach czuję się jak na filmie w zwolnionym tempie. Postanawiam wolniej chodzić i uważniej przyglądać się życiu mieszkańców Kathmandu. I od razu dostrzegam maleńką kapliczkę w ścianie domu, przy którym stoję. Jest cała obsypana żółtymi płatkami kwiatów, mimo że w pobliżu nie widzę żadnych modlących się. I za chwilę następna kapliczka, a tuż za rogiem kolejne. Oj tak, warto było zwolnić kroku i wyostrzyć wzrok, bo niezapomniany urok Kathmandu tkwi właśnie w bogactwie szczegółów. Wchodzę w ciemne podwórko, by po chwili znaleźć się na małym osłonecznionym
Siostry na Durbar Square
dziedzińcu. We wnęce dziedzińca maleńka kuchnia, nad którą suszy się wiązka połyskujących w słońcu ryb, tuż obok starsza kobieta robi pranie w miednicy. Instynktownie próbuję się wycofać, mając świadomość wtargnięcia do cudzego domostwa. I wówczas dostrzegam trójkę dzieci, które przerwawszy zabawę wpatrują się we mnie z zaciekawieniem i chyba poniekąd z jakąś nutką sympatii. Pojmuję, że w takich miejscach wcale nie muszę czuć się intruzem. W kolejnych dniach doświadczę tego wielokrotnie. Kathmandu zadziwia nie tylko bogactwem szczegółów architektury, to przede wszystkim miasto niezwykle przyjazne.

     ODSŁONA 2

     Mały placyk po drugiej stronie Durbar Square. Trzy starsze kobiety siedzące nad matą, na której leżą wysuszone listki. Jedna z kobiet z kolczykiem w nosie podnosi garść pomarszczonych listków i zachęcająco kiwa głową. Rozglądam się i konstatuję, że jestem w tej chwili jedynym potencjalnym klientem na listki. Kobieta potrząsa ręką raz jeszcze i wtedy dostrzegam w drugiej ręce zapalonego
Handlująca marihuaną w Kathmandu
skręta. Czyżby to marihuana? Kobieta zaciąga się mocno i nerwowo śmieje. Teraz nie mam już wątpliwości, cóż to za listki.

     Wieczorem na uliczkach Thamelu zaczynam rozumieć, że słyszane wcześniej na każdym kroku "szszszsz" oznacza po prostu haszysz. I przypominam sobie, że od lat Kathmandu było ulubionym miejscem hippisów z całego świata.

     ODSŁONA 3

     Rum Doodle. Te dwa słowa znają wszyscy himalaiści. I nie jest to nazwa niezdobytej góry, lecz ich ulubiona knajpka na Thamelu. To tu zaczynają się i kończą niemal wszystkie wyprawy na ośmiotysięczniki, a najznamienitsze miejsce na ścianie knajpki zajmuje tablica z autografami zdobywców Everestu. Kapelusze z głów, bowiem widnieją tu podpisy pierwszego zdobywcy Edmunda Hillary, pierwszej kobiety Junko Tabei czy też autora pierwszego wejścia bez tlenu Reinholda Messnera. Nie brakuje polskich akcentów z podpisami pierwszego zimowego zdobywcy Krzysztofa Wielickiego czy też Ryszarda Pawłowskiego.

     I choć z Thamelu Himalajów nie widać, czuje się ich bliskość na każdym kroku. Ogorzałe od wiatru i słońca twarze nieśpiesznie spacerujących wspinaczy czy wszechobecne sklepiki z
Everest i Lhotse z samolotu
używanymi śpiworami i kurtkami puchowymi dodają temu miejscu niepowtarzalnego kolorytu.

     ODSŁONA 4

     Mgła jak mleko. Siedzę przy wielkiej szybie i bezskutecznie usiłuję wypatrzyć sylwetki samolotów na lotnisku. W ręce ściskam kartę pokładową na tzw. Everest Flight. Minęło już półtorej godziny od planowanego wylotu w kierunku Everestu i pozostali uczestnicy lotu zaczynają przebąkiwać o straconym przedpołudniu.

     Po ponad dwóch godzinach mgła nagle znika. Startujemy. Mały samolocik Buddha Air szybko zostawia za sobą dolinę Kathmandu i po lewej stronie natychmiast wyrasta biały mur Himalajów. Na niebie ani chmurki i wspaniała przejrzystość powietrza, zaiste godna oczekiwanego spektaklu. Piloci są w doskonałych nastrojach i pokazują wzniesionymi kciukami, że będzie dobrze.

     Wpatruję się w najpiękniejszą koronkę wierzchołków i dolin szukając daleko na wschodzie
Wyplatacz koszy z Sarangkot
znajomych ze zdjęć sylwetek gór najwyższych. Po dwudziestu minutach wyraźne ożywienie pilotów. W końcu sam rozpoznaję powód udzielającej się wszystkim ekscytacji - widzę jak na dłoni Everest, Nuptse i Lhotse i czuję, że łzy wzruszenia jakoś same napływają mi do oczu.

     Ale szkoda czasu na łzy, bo oto przede mną słynna południowo-zachodnia ściana Everestu pokonana w stylu alpejskim przez wyprawę Chrisa Bonningtona. Dopiero z tej wysokości wyraźnie widać, jak znacząco najwyższy szczyt świata góruje nad sąsiednim, o tysiąc metrów niższym Nuptse, który często fotografowany od strony bazy pod Everestem wydawał się gigantem.

     A na prawo od nich słynna i jakże tragiczna dla Polaków południowa ściana Lhotse, z której nie powrócił już Jerzy Kukuczka. Ach, nacieszyć oczy tym amfiteatrem, bo przecież lot nie będzie trwać wiecznie.

Szczyt Machhapuchhare o wschodzie słońca

     Na szczęście pilot leci dalej na wschód i oto wyłania się zachodni filar Makalu, na którym właśnie w tych dniach walczy polska wyprawa Krzysztofa Wielickiego. Trzymajcie się, chłopaki! Udziela mi się nastrój euforii i odpinam pasy, kierując się w stronę kabiny pilotów z kamerą w garści. Pytam, czy nie pociągną jeszcze trochę w stronę Kangchenjungi. Uśmiechają się ze zrozumieniem i po chwili pokazują w przedniej szybie nad instrumentami pokładowymi odległy biały masyw trzeciego szczytu Ziemi i miejsca ostatniego spoczynku naszej Wandy Rutkiewicz. Powoli wracamy do Kathmandu. Dziś jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.

     ODSŁONA 5

     Pokhara w centralnym Nepalu. Lekki wiaterek zaledwie marszczy spokojną taflę pięknego jeziora Phewa. Dwie kolorowo ubrane kobiety właśnie odbijają od brzegu, miarowo uderzając wiosłami. Po drugiej stronie jeziora majaczą niewysokie wzgórza, natomiast po prawej stronie
Masyw Annapurny z Sarangkot
wyrasta rozległy masyw Annapurny ze strzelistą piramidą szczytu Machhapuchhare pośrodku. Samo miasteczko, choć rozległe, do metropolii nie należy. Właściwie jest jedna główna ulica, przy której nie ma chyba szyldu, na którym nie występowałoby słowo "trekking". Jesteśmy wszakże w miejscu, które uchodzi za światową Mekkę trekkingu, a szlaki wokół masywu Annapurny oraz do jej Sanktuarium należą do najpiękniejszych na ziemi.

     Niestety nie dla mnie. Trzy tygodnie wcześniej moment nieuwagi przy wsiadaniu do indyjskiego autobusu i oto obie nogi skręcone w kostkach. Jedna wylądowała w gipsie, drugą miał stabilizować bandaż elastyczny, ale koniec końców gips okazał się bardziej skuteczny. A gips zaledwie przed tygodniem samodzielnie rozciąłem sobie scyzorykiem.

     Tak więc kuśtykam główną ulicą Pokhary, starając się uważać na dziurawą jezdnię, aby nie odnowić świeżych kontuzji. Co chwilę mijają mnie grupki trekkersów, tych sprzed i tych już po
Machhapuchhare z Sarangkot
"treku". Łatwo ich rozpoznać po obuwiu. Nowi przybysze paradują dumnie w wysokich butach, weterani chodzą głównie w klapkach, próbując zaleczyć pęcherze na stopach. Zarówno jedni, jak i drudzy okupują liczne tu tybetańskie knajpki, zajadając się słynnymi pierożkami "momo".

     Zresztą na każdym kroku spotykam tybetańskie twarze. Zasięgam języka i szybko dowiaduję się, że Pokhara jest jednym z największych ośrodków uchodźców z Tybetu. Wieczorem przy "momo" pytam pomocnika kucharza o jego ucieczkę z Tybetu i po chwili słyszę opowieść o 18-dniowym marszu przez góry kilkunastoosobowej grupy młodych ludzi. Pod koniec już kilka dni całkiem bez jedzenia. A po stronie nepalskiej zamiast wyczekiwanej wolności czekało ich aresztowanie przez policję nepalską, połączone z doszczętnym ograbieniem ze skromnego dobytku przeniesionego przez góry. Dopiero interwencja konsula brytyjskiego w Kathmandu sprawiła, że trafili w końcu do obozu uchodźców
Młody mnich w Bodnath
tybetańskich tu, w Pokharze.

     ODSŁONA 6

     Budzik wyrywa mnie ze snu w środku nocy. Potrzebuję chwili, by zorientować się, że to wciąż Pokhara. Muszę wstać znacznie wcześniej, aby przy moim kuśtykaniu zdążyć wejść na wzgórze Sarangkot jeszcze przed wschodem słońca. Umówiony wieczorem taksówkarz już czeka i straszliwie ziewając jeszcze raz się upewnia, czy musimy aż tak wcześnie wyjeżdżać. Panują iście egipskie ciemności, a uszkodzone reflektory taksówki ledwie oświetlają liczne zakręty. Wreszcie koniec jazdy i taksówkarz dopytuje się, czy poradzę sobie bez przewodnika. Bo przecież jest tak ciemno, a ścieżkę łatwo zgubić. Stanowczo dziękuję i przy świetle latarki zaczynam powoli drapać się w górę. Po godzinie zaczyna się rozwidniać i zaczynam dostrzegać, że nie jestem tu sam. Po obu stronach ścieżki widzę maleńkie domostwa, a wśród nich coraz więcej krzątających się mieszkańców. Musi być naprawdę zimno,
Małpy i pies w Swayambunath
gdyż wszyscy pozawijani są w koce. Wzdłuż ścieżki zaczynają rozkładać małe kramiki z pamiątkami dla turystów, którzy już niebawem ruszą moim szlakiem ku wschodowi słońca. Ale póki co turystów nie widać i wolniutko pnę się po kamienistych schodach w kierunku coraz bliższej kulminacji wzgórza. Coraz lepiej widać już góry, choć ciągle jeszcze wyglądają jakoś tak stalowo i surowo w nocnym oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca.

     Odwracam się i patrzę w dół ścieżki. Widzę już pierwsze sylwetki kolejnych chętnych na wschód słońca, szybko zdobywających wysokość. Choć mam nad nimi znaczną przewagę odległości, to jednak na wzgórze wejdziemy niemal równocześnie, zajmując najlepsze miejsca na widokowej platformie. I już po chwili zaczyna się fantastyczny spektakl. Pierwszy rozświetla się na czerwono wierzchołek Dhaulagiri ze swoją trójkątną wschodnią ścianą. Po nim rozbłyskuje cofnięta z tyłu Annapurna z widoczną z profilu górną partią słynnej południowej ściany. I
Młody mnich w Pashupatinath
za chwilę płoną już pozostałe Annapurny, II, IV i Południowa, ta ostatnia jakby na wyciągnięcie ręki. W końcu rozświetla się trójkąt skalnej ściany Machhapuchhare, wciąż czerwony na tle już jasnopomarańczowych śnieżnych olbrzymów.

     I nic nie pozostało już ze stalowej surowości nocy. Z każdym trzaskiem migawki ten fantastyczny amfiteatr wydaje się przechodzić kolejny etap metamorfozy, przez żółkniejące odcienie pomarańczu do coraz bardziej śnieżnobiałych odcieni żółci.

     Wpatrując się w majestat tych gór podejmuję mocne postanowienie wrócić tu kiedyś na trekking już ze sprawnymi nogami. I kiedy himalajskie olbrzymy wydają się już całkiem śnieżnobiałe, w końcu pierwsze promienie słońca docierają do naszej platformy na wzgórzu. Jakże przyjemne ukoronowanie tego niezwykłego spektaklu!

     ODSŁONA 7

Barwniki w Pashupatinath

     Bodhnath. Buddyjska świątynia na przedmieściach Kathmandu. Z każdej strony kolorowe chorągiewki modlitewne pną się niemal pionowo do samego szczytu świątyni. Tuż poniżej wielkie oczy Buddy patrzą na cztery strony świata. Patrzą na mnichów w karminowych szatach i pielgrzymów kręcących młynkami modlitewnymi wokół świątyni. A wokół świątyni jest w sumie niewiele miejsca. Wszędzie małe sklepiki zaopatrujące głównie pielgrzymów i licznych w tym miejscu turystów. Z głośników przy sklepikach sączy się nastrojowa muzyka tybetańskiej mantry "Om Mani Padme Hum".

     Swayambhunath. Wysokie wzgórze nad Kathmandu. Ogromną stupę z wszechwidzącymi oczami Buddy widać już z daleka, ale dopiero po pokonaniu nie kończących się schodów zdaję sobie sprawę z jej ogromu. A wokół świątyni całe galerie młynków modlitewnych rytmicznie poruszanych przez przechodzących pielgrzymów. Na wewnętrznym dziedzińcu przed stupą prawdziwy czerwony
Dziadek z wnukiem w Bhaktapur
kobierzec z rozsypanych płatków kwiatów. Pośrodku tego kobierca przysiadły trzy małpy wybierające co lepsze kwiatowe smakołyki. Tuż obok wałęsają się dwa psy, nie przejmując się zupełnie bliskością małp. Po chwili pojmuję, że na wzgórzu Swayambhunath małpami nie można się przejmować. To miejsce po prostu do nich należy. Są wszędzie i raczej to one dyktują warunki innym przybyszom, w tym zwłaszcza nie przygotowanym na błyskawiczne "ataki" turystom.

     ODSŁONA 8

     Pashupatinath. Inne przedmieście Kathmandu, ale też inny świat. Gigantyczny kompleks świątyń hinduistycznych leżących po obu stronach świętej rzeki Bagmati. Wzdłuż rzeki rząd podwyższonych miejsc kremacyjnych. Na kilku z nich dopalają się szczątki ciał. Zatrzymuję się przy wąskim mostku nad rzeką i przyglądam się przechodniom. Feeria barw strojów kobiet z obowiązkową czerwoną kropką na czole, ascetyczni sadhu z nieodłącznym wiaderkiem w ręce, wreszcie swobodnie
Chłopaki z Bhaktapur
przechadzające się święte krowy budzące popłoch wśród uczestników japońskiej wycieczki. Zmienia się kierunek wiatru i nagle wyraźnie drażni swąd palonych zwłok. Postanawiam przenieść się wyżej, już po drugiej stronie rzeki. Tam gromadka gapiów obserwuje młodego jogina ze stopami skrzyżowanymi na karku. Choć swobodnie porusza palcami u stóp, jego twarz jest jakoś tak pogodnie skupiona. Kilka metrów dalej w murowanej wnęce nieruchomo siedzi starszy sadhu z pobielonym czołem i włosami sięgającymi kolan. Obok niego kilkunastoletni chłopak ćwiczący skomplikowaną pozycję jogi, zapewne uczeń praktykujący u mistrza.

     Podchodzę możliwie wysoko na taras na wzgórzu i dopiero stąd widzę ogrom terenu zajmowanego przez kompleks świątyń Pashupatinath. Prawdziwe Indie w stolicy Nepalu.

     ODSŁONA 9

     Bhaktapur w dolinie Kathmandu. To miejsce jest inne niż wszystkie. To niemal oaza ciszy,
Starzec z Bhaktapur
całkowicie pozbawiona zgiełku pojazdów. Po mieście poruszać się można wyłącznie pieszo. To co uderza, to niespotykana nigdzie w tej części Azji czystość uliczek, wyraźnie niedawno pieczołowicie odrestaurowanych przez powołany w tym celu fundusz rządu Niemiec.

     Ale Bhaktapur to w żadnym wypadku nie miejsce odludne, skazane tylko na zwiedzających je turystów. W środku tygodnia wczesnym popołudniem widzę wielu mieszkańców leniwie wygrzewających się w promieniach słońca. Niektórzy nawet suszą świeżo wyprane ubrania, rozkładając je na głowach kamiennych lwów pilnujących jednej ze świątyń. Tuż obok młody Nepalczyk zdrzemnął się na kamiennych schodach. Grupka bawiących się dzieci wesoło przeskakuje przez długą skakankę. Są tu nie dla turystów, są dla siebie i u siebie.

     Namaste Nepal!



 KOMUNIKATY
Już wkrótce kilka kolejnych serwisów zapraszamy do ich odwiedzania. Twoja linia.pl
 
Serwisy linia

Kliknij tu,

żeby otworzyć okienko nawigacyjne do innych serwisów





Powrót na górę   © 2004 Usługi Komputerowe s.c. & Zbigniew Bochenek                     Wszystkie prawa zastrzeżone | All rights reserved