|
Wioska Tingri z Cho Oyu w tle |
Podróż w stronę Everestu rozpoczęliśmy od przejazdu autostopem do miejscowości Lhatse,
odległej o 160 km od miasta Shigatse. Droga była wyboista, jeep sunął z zawrotną prędkością przez pustynne krajobrazy. W Lhatse zjedliśmy
obiad w przydrożnej restauracji. Wczesnym popołudniem znów jechaliśmy, tym razem ciężarówką w szoferce z przyjaznym chińskim kierowcą.
Pokonaliśmy przełęcz 5220 m, krajobrazy na dużych wysokościach trochę się zazieleniły - łąki, strumyki. Widzieliśmy sporo pasących się
jaków. Przy zjeździe z przełęczy ujrzeliśmy po raz pierwszy w oddali Everest, z mało znanej, północno-wschodniej perspektywy. Przed zmrokiem
byliśmy w Tingri, po pokonaniu autostopem 325 km, wielkości rekordowej jak na "bezdroża" Tybetu.
Tingri to wioska na 4400 m, jest tu bardzo zimno. Wokoło rozciąga się płaski płaskowyż od południa
zamknięty potężnym szczytem ośmiotysięcznym Cho Oyu, wyrastającym z płaskowyżu jak andyjskie Cerro Torre z traw Patagonii. Widać tez czubek
Mt. Everest. Wiatr hula od południa do wczesnego wieczoru. Kilka hotelików i sklepów przycupnęło u stop małego wzgórza na środku tegoż
płaskowyżu.
|
Wioska Tashi Dzom |
Rano pozostawiliśmy zbędny bagaż u tybetańskiej gospodyni w hoteliku Everest Veo; wyjaśniliśmy wskazując na
kalendarz, że wrócimy za 15-20 dni i ruszyliśmy w drogę. Wędrowaliśmy tybetańskim płaskowyżem. Po godzinie dotarliśmy do pierwszej wioski,
gdzie wykupiliśmy wstęp do Rezerwatu Qomolungma za 8 USD. Przez następne 3 tygodnie nikt nas już o żadne wstępy, paszporty, wizy i
pozwolenia nie pytał.
Wędrówka przez płaskowyż tybetański to coś unikalnego. Trzeba się śpieszyć, by zdążyć jak najwięcej przejść
przed popołudniowym mroźnym wiatrem. Dystans trudno oceniać, bo nie ma żadnych punktów odniesienia prócz niewiele zmieniających się obrazów
dalekich śnieżnych szczytów. Bliższe otoczenie trochę przypomina Saharę - suche góry, piachy, praktycznie brak roślin, choć czasami płyną
strumienie.
Wieczorem dotarliśmy do kolejnej wioski, latem żyjącej z uprawy jęczmienia i wypasu jaków, zaś teraz
wyglądającej jak malutkie skupisko tybetańskich kamiennych domów na pustyni. Rano kontynuowaliśmy wędrówkę przez pustynne tereny na
ozdobioną flagami modlitewnym przełęcz Tingri Lamma La (4880m) i zaczęliśmy schodzić w bezpośrednie dorzecze strumienia odwadniającego Mt.
Everest. Dolina miała nieco inny charakter niż płaskowyż Tingri. Na zboczach rozsiane były gdzieniegdzie ruiny starych domostw i twierdz,
podobno zniszczonych podczas inwazji nepalskiej w 18 wieku. Do 18 wieku te tereny były dużo gęściej zaludnione, działała irygacja, a ludzie
mieszkali w obronnych budynkach i wioskach. Dziś to w większości pustynia wysokogórska.
|
Dzieciaki z wioski Tashi Dzom |
Kolejnego dnia dotarliśmy do wioski Gara i po raz pierwszy skorzystaliśmy w pełni z dobrodziejstw
tybetańskiej komunikacji - wynajęliśmy konną bryczkę, która za 25 zł w ciągu 3,5 godzin zawiozła nas 15 km po ledwo przejezdnej wyboistej
dróżce do najważniejszej wioski w dolinie - Taszi Dzom, wioski która nie raz będzie się jeszcze w tej opowieści przewijać.
Tybetańczycy używają malutkich zwrotnych wozów ciągnionych przez konia jako podstawowego środka transportu
na płaskowyżu tybetańskim. Konie są przepięknie udekorowane kolorowymi flagami, pomponami, dzwonkami i kolorowa uprzężą. Wozy też pięknie
pomalowane, na kołach ze szprychami (najczęściej części szprych brak) i oponami, które wciąż trzeba dopompowywać.
Tashi Dzom to wioska na rozdrożu, z kilkoma spartańskimi hotelikami, w jednym z których zamieszkaliśmy. Na
wschód wędruje się pod Everest wschodni, na południe pod Everest północny. Codziennie przejeżdża tędy kilka dżipów z turystami zdążającymi
do klasztoru Rongbuk u podnóża Everestu północnego. My chcieliśmy najpierw dostać się pod Everest wschodni. Kursują tam ciężarówki, ale
pierwszego dnia nic nie jechało. Szybko poinformowano nas jednak, ze drugiego dnia o 10.00 będzie ciężarówka. Spacerowaliśmy więc spokojnie
po wiosce zaprzyjaźniając się z dzieciarnią, fotografując wioskę i okoliczne góry.
|
Panorama z Makalu i Mt Everestem |
Następnego dnia o 10.00 wsiedliśmy na tył ciężarówki, która szykowała się do 90 km drogi do wioski Kharta
pod wschodni Everest. Ciężarówka ku naszemu zaskoczeniu zapełniła się jeszcze kilkudziesięcioma workami ze słomą, kilkunastu Tybetańczykami
ale przede wszystkim dwudziestu kilkoma młodymi jakami. Następnie była walka na zakrętach, aby jaki rogami nie wbiły się w bagaż bądź w nas
samych. Tybetańczycy pilnowali, aby podnieść za rogi każdego jaka, który się przewrócił pod nogi sąsiada. Było wesoło i egzotycznie.
Mężczyźni popijali rakszi (tybetańskie mocne wino), a my przez to wszystko niewiele widzieliśmy z przejechanej trasy. Ale potem mieliśmy to
sobie odbić z nawiązką.
Po 5 godzinach byliśmy w Kharta. Tu było tylko 3750 m, czyli nisko?, ciepło?, dużo tlenu? Kharta to miejsce
niezwykle, ponieważ wielka rzeka Arun odwadniająca północny Everest, Cho Oyu, Shishe Pangme kończy tu bieg przez Tybet i wpada tu do kanionu
przełomowego przez Himalaje. Nad kanionem nagle pojawia się las! Na płaskowyżu Tybetańskim nie ma lasów, a tu nagle rośnie prawdziwy las! W
Kharta są też szczególnie silne wiatry wiejące popołudniu od Nepalu.
|
Widok Makalu z przełęczy Langma La |
Następnego dnia mieliśmy wyruszyć na trekking pod wschodni Everest, "najdzikszy trekking w centralnym
Tybecie" jak opisuje przewodnik.
Z Kharta rozpoczęliśmy wędrówkę doliną w kierunku wschodniej ściany Everestu. Ścieżka przez pierwszy dzień
prowadzi przez tybetańskie wioski. Są to wioski nietypowe, gdyż domy zwykle nie są bielone tylko w kolorze skały zlewają się z otoczeniem.
Bardzo rzadko docierają tu obcokrajowcy, nie ma też Chińczyków. Wszystko wygląda zapewne tak samo jak od setek lat. Flagi modlitewne
powiewają na 4 rogach każdego budynku. Wioski to zbite skupiska budynków, co chroni przed wiatrem. Wąskie, kręte przejścia, przyjaźni
mieszkańcy. Wokoło pola jęczmienia i ziemniaków o tej porze roku już puste, zaorane. Pola pooddzielane są kamiennymi murkami, gdzieniegdzie
rośnie krzak jałowca, brzoza czy wierzba czerpiąca wodę ze zbudowanej przez człowieka irygacji. Na budynkach namalowane pionowe kolorowe
pasy oznaczają, do którego klasztoru buddyjskiego przynależy dany region.
|
Wschodnia ściana Everestu |
Na zboczu, 150 m ponad wioskami zobaczyliśmy buddyjski klasztor. Poszliśmy go obejrzeć, zachęceni przez
wzmiankę w przewodniku, że pierwszym obcokrajowcem, co tam zajrzał, był Sir George Mallory w 1921 roku. Dziś klasztor jest w opłakanym
stanie. Zniszczony w czasie rewolucji kulturalnej, odbudowany przy bardzo skromnych środkach. Wewnątrz ubogi, rezyduje tu kilkunastu mnichów.
Kolejnego dnia wspinaliśmy się coraz węższa doliną aż na 4850 m. Dookoła widzieliśmy już tylko góry,
alpejskie łąki i karłowate krzaczki jałowca i różanecznika, głazowiska kamienne i lodowcowe moreny.
Następny dzień, 8 listopada, był dniem wspięcia się na przełęcz Langma La 5330 m. Ścieżka coraz częściej
przechodziła przez płaty śniegu. Było też coraz zimniej. Minęliśmy lodowcowe jezioro i wspięliśmy się po olbrzymich kamienistych morenach.
Po południu wyszliśmy na śnieżną przełęcz. A widok zapierał dech w piersiach!!!
|
Uliczka w Tashi Dzom |
U naszych stóp rozciągała się tysiąc metrów niżej wysokogórska dolina, na dnie której porastał las, a w
zagłębieniach lśniło kilka górskich turkusowych jezior. Nad nami, zaraz za doliną górował grzebień najwyższych gór świata! Od lewej
ośmiotysięcznik Makalu, siedmiotysięcznik Czomolonzo, potem obniżenie i dwa kolejne siedmiotysięczniki w prawo przechodzące w trzyszczytowy
ośmiotysięcznik Lhotse, obniżenie przełęczy południowej i wreszcie wschodnia ściana Everestu, pionowa i śnieżna. Nie warto tu nawet
wspominać o kilkunastu sześciotysięcznikach, które dopełniały panoramę.
Zeszliśmy poniżej przełęczy i na pierwszym możliwym wypłaszczeniu rozbiliśmy namiot na 5300 m, aby
obserwować niezwykły spektakl wschodu słońca następnego dnia rano.
Ale najpierw musieliśmy przetrwać noc w namiocie na 5300 m w połowie listopada. Wieczorem zagrzaliśmy sobie
butelki z gorącą wodą do wsadzenia do śpiworów. Szybko zrobiło się bardzo zimno. Powietrze było tak zimne, że trudno było oddychać, a nosy
pozostawały jedynymi częściami ciała poza śpiworem. O 2 w nocy woda w butelkach w śpiworze już wystygła, tropik przymarzał do śpiworów, było
strasznie zimno. Musieliśmy zagrzać sobie herbaty, zagotować nową wodę do butelek w śpiworach. O 7 rano przed wschodem słońca operację
musieliśmy powtórzyć. Cały namiot był oszroniony od środka, a woda w butelce, co miała służyć na śniadanie i była ukryta w namiocie, w
środku plecaka, owinięta w ubrania, zwyczajnie zamarzła. To była najwyższa i najzimniejsza noc w naszej historii.
|
Młode tybetanki |
Ale rano wszystko zostało wynagrodzone. Jedna mała chmurka na niebie, nad Everestem, o ciągle zmieniającym
się kształcie, cudowna panorama, najwyższe góry świata w pełnym słońcu. Podziwialiśmy ten spektakl aż do popołudnia. Rozkosz i szczęście.
W ciągu 2 dni powróciliśmy do wioski Kharta do naszej agroturystyki w nadziei, że uda nam się złapać
ciężarówkę powrotną, która jeździ do Tashi Dzom średnio raz na 3 dni. Ale o ciężarówce nic nikt nie słyszał.
Od rana wiec wędrowaliśmy pieszo, mając przed sobą 90 km drogi, w nadziei, że ktoś będzie czymś jechał.
Wędrowaliśmy tak 2 dni, pokonaliśmy pieszo 60 km. Mijaliśmy bardzo nieliczne domostwa tybetańskie, nocowaliśmy nad strumieniem. Po drodze w
jednym z domów był nawet maluteńki sklepik, gdzie napiliśmy sie napoju pomarańczowego. Rozmawialiśmy z drwalami, którzy z rosnących krzaków
wycinają fragmenty drewna opałowego. Przez te 2 dni mijaliśmy karawany osiołków, widzieliśmy jeden jeep i jedną ciężarówkę, ale jadące w
przeciwnym kierunku. Spotkaliśmy również 3 konne bryczki.
|
Tybetański przewodnik |
W pustynnym krajobrazie zaskoczeniem były dwa małe skrawki lasu na nawodnionym brzegu strumienia. Droga
biegła to po starym rzecznym tarasie, to wycięta w skale brzegiem stromego kanionu. Teraz wszystko mogliśmy zobaczyć, bo poprzednio, walcząc
z jakami w ciężarówce, widoki nam zupełnie umknęły.
Spotykaliśmy pieszo wędrujących Tybetańczyków, przyjaznych, wesołych, choć nie znających nawet słowa w
obcych językach. Jedna Tybetanka miała medalion z wizerunkiem Dalaj Lamy, wizerunkiem, który jest zakazany w przez władze chińskie.
W końcu jak już nikt nie pomoże, to zawsze można liczyć na armię chińską. Drugiego dnia przed zmrokiem, gdy
rozglądaliśmy się za miejscem pod namiot, pojawiła się ciężarówka wojskowa z dostawą drewna opałowego dla garnizonu chińskiej armii, zabrała
nas i w 1,5 godziny dowiozła do Tashi Dzom. Żołnierze bardzo sympatyczni, rozmawiali z nami na migi, nie znając ani słowa angielskiego.
Tak oto znaleźliśmy się ponownie w Tashi Dzom, w niewielkim spartańskim hoteliku Qomolungma. Można było
najeść się ryżu w restauracji i ogrzać w ciepłym pokoju z kominkiem. A w sypialni nocą temperatura nie spadała poniżej plus 4 stopni! Jak na
Tybet w listopadzie to upał.
|
Konny transport w Tybecie |
Znów pieszo ruszamy 14 listopada, tym razem pod północny Everest... ach ten transport tybetański...
Zmierzamy wiec pieszo z Tashi Dzom pod północny Everest. Mamy do pokonania 42 kilometry do klasztoru
Rongbuk. Po kilometrze zatrzymujemy Tybetańczyka w przejeżdżającej bryczce, który za 20 zł podwozi nas pierwsze 10 km do wioski Pasum. Już
przed Pasum mamy pierwszy widok jeszcze odległego Everestu. Kolejne 12 km wędrujemy pieszo. Szeroka dolina w złotych kolorach suchych gór. W
oddali świetliste śnieżne szczyty. Spory strumień, nad którym łąki o tej porze roku wyglądają sucho i jałowo.
W ostatniej wiosce, Cho Dzom 4600 m, jednej z najwyższych wiosek świata, zjadamy zupkę chińską zalaną
wrzątkiem w jedynej w wiosce knajpce, a młody Tybetańczyk szykuje bryczkę, aby nas wywieźć do klasztoru Rongbuk na 5000 m. Jest godzina 17,
do zmroku pozostało 3 godziny, jednak Tybetańczyk przekonuje nas, że zdążymy. Tybetańczyk jest bardzo religijny, zatrzymuje się przy kilku
buddyjskich czortenach, dekorując je nowymi flagami i rozrzuca ziarna zboża wymawiając słowa modlitwy.
Podróż trwała 4 godziny: w końcu o godzinie 21.00 ujrzeliśmy światełka klasztoru Rongbuk, najwyżej
położonego na świecie klasztoru. Weszliśmy do ciepłego, zadymionego pomieszczenia przy hoteliku klasztornym. Otrzymaliśmy zimne pokoje w
hoteliku, bez ogrzewania, ale z bardzo ciepłymi kołdrami. W Klasztorze Rongbuk brak restauracji, można jedynie kupić od mnichów chińską
zupkę i zalać ją wrzątkiem.
|
Lodowiec Rongbuk pod północną ścianą Everestu |
Następny dzień to uczta dla oka i obiektywu. Klasztor Rongbuk to skupisko kilku budynków z widocznym w tle
Everestem, górującym teraz już nad wszystkim. Dawniej klasztor był dużo większy, było ponad 200 mniszek i mnichów. Dzisiaj duża część
budynków pozostaje w ruinie. Te odbudowane po rewolucji kulturalnej nie zachwycają ani rozmachem, ani wystrojem. Nie widzieliśmy żadnych
modlitw, główne pomieszczenia pozostawały zamknięte.
Powędrowaliśmy 7 km do bazy pod północnym Everestem. Skręciliśmy z utartych szlaków na dawną półkę moreny
nad doliną i dotarliśmy nią na 5415 m. Ale cóż mieliśmy za widoki! Olbrzymi lodowiec Rongbuk z wieloma jeziorkami na powierzchni rozciągał
się u naszych stop. W oddali na lodowcu pojawił się las lodowych seraków. Widać było szczyty Nuptse i Pumori już po nepalskiej stronie
granicy. Nad tym wszystkim górował Everest, jego 3-kilometrowa północna ściana. Można było prześledzić klasyczną trasę północną, śladami
Mallorego i późniejszych chińskich wypraw.
|
Północna ściana Everestu |
Kolejnego dnia, gdy już mieliśmy pieszo wędrować w dół, zauważyliśmy, że formuje się karawana 3 bryczek z
tybetańskimi pielgrzymami. Po krótkich negocjacjach pielgrzymi przesiedli się do 2 bryczek, zaś trzecia była do naszej dyspozycji.
Pielgrzymi byli ubrani w futrzane kurtki i czapy, kobiety miały tradycyjne wełniane buty, wełniane suknie i piękną biżuterię. Mężczyźni
śpiewali tybetańskie pieśni. Konie zadbane i pięknie udekorowane flagami w 5 kolorach buddyzmu były poganiane batami. My obserwowaliśmy
pielgrzymów, a pielgrzymi nas, komentując i podśmiewając się z naszego zapewne dziwacznego wyglądu i zachowania.
Już po 3 godzinach dotarliśmy do Cho Dzom i kontynuowaliśmy piesza wędrówkę w dół. Ostatnie 10 km do Tashi
Dzom znów udało nam się załapać na transport bryczką, tym razem wraz z transportem worków z sianem. Ta bryczka podwiozła nas pod sam hotel
Qomolungma w Tashi Dzom wywołując radość mieszkańców wioski, jako że byliśmy jedynymi turystami, a oznaczało to, że zostanie włączony
generator i będzie tego wieczoru film! A był "Klasztor Shaolin!"
Kolejny dzień to już myśl o dotarciu do ciepła Nepalu. Ale o tym już w następnej relacji "Ucieczka z Tybetu
- Goa".