W połowie naszej ośmiomiesięcznej podróży przez Afrykę wylądowaliśmy w Malawi. Jest to
|
Masyw Mulanje w Malawi |
jeden z tych krajów, o których jeśli nawet ktoś słyszał, to i tak za bardzo nie potrafi go umiejscowić na mapie. Nyasaland, jak brzmi stara
nazwa kraju nadana przez brytyjskich kolonizatorów, nie jest krajem tłumnie odwiedzanym przez turystów. Jednak ci, którzy się na to
zdecydują, znajdą tu wiele ciekawych miejsc, z których niewątpliwie najciekawszym jest jezioro Malawi (Niasa) zajmujące prawie 1/3
powierzchni kraju.
Po przekroczeniu granicy zambijsko-malawijskiej pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem była stolica kraju
Lilongwe. Po wjechaniu do miasta atrybutów stołeczności zupełnie jednak nie widać, jeśli nie liczyć dwóch centrów handlowych rozmieszczonych
po dwóch stronach głównego skrzyżowania. Była to zdecydowanie najskromniejsza i najspokojniejsza z odwiedzonych afrykańskich stolic.
Kolejnym punktem zwiedzania Malawi był Park Narodowy Liwonde nad rzeką Shire. Ostatnie kilometry dojazdu
|
Lokalna łódź na jeziorze Malawi |
pokonaliśmy... taksówkami rowerowymi, wczepieni rękami w metalowe bagażniki, na których przyszło nam spędzić przeszło godzinę. Jedna z
atrakcji tego parku to możliwość rzecznego safari, podczas którego możemy podglądać z bliska hipopotamy, a także słonie i inne lądowe
stworzenia z nieco innego, niż zwykle, "punktu widzenia".
Dalej jadąc na południe zawadziliśmy o Zombę, starą stolicę kraju. To miasto urzekło nas swoją
"anty-stołecznością". Wyjątkowo nienerwowy rytm życia i przyjemne położenie pośród zielonych wzgórz spowodowały, że do dziś wspominamy Zombę
jako idylliczny symbol Malawi w pigułce.
Najbardziej na południe odwiedzonym miejscem był masyw Mulanje, którego pionowe, ponadtysiącmetrowe ściany
stromo wystrzeliwują z otaczającej go wyżyny. Przechadzając się w miłej "europejskiej" temperaturze po trawiastych halach masywu leżących
ponad 2000 m. n.p.m. czujemy się jak na dachu świata. Pod nami, kilometr i więcej w dół, rozpościera się czerwono-zielona mozaika
laterytowej gleby i pól herbaty. Miasteczka, wsie i drogi wyglądają jak widziane z samolotu.
Po odetchnięciu górskim powietrzem Mulanje skierowaliśmy nasze kroki do północnego Mozambiku. Ten biedny i
zniszczony długoletnią wojną domową kraj, nadal bardzo tradycyjny i mało nasiąknięty cechami zachodniej cywilizacji, oferuje turystom
|
Wioska na wyspie Mozambik |
kilometry wspaniałych plaż, rafy koralowe i olbrzymie, nieodkryte tereny w głębi lądu, zarówno górzyste do wspinaczki, jak i bardziej
nizinne do włóczęgi. Dodatkową atrakcją jest kilka miejsc na wybrzeżu kraju, świadczących o dawnej świetności z czasów handlowych kontaktów
z krajami arabskimi.
Jednym z takich miejsc jest Ilha de Mocambique, wyspa ze starą stolicą kraju. Od nazwy miasta powstała
nazwa państwa. Obecnie zapomniana, pozostająca z dala od handlowych i turystycznych szlaków, daje możliwość obserwacji swoistego tygla
kultur: lokalnej, arabskiej i białej, kolonialnej. Dziś, po wojnie domowej, ten tygiel nie wrze już jak dawniej, ale nadal pobyt na wyspie
daje możliwość obcowania z kilkusetletnią historią tego miejsca.
Wyspa jest dla nas jednym z naszych afrykańskich miejsc magicznych. Przyczyniła się do tego na pewno
przygoda z ukradzionym aparatem fotograficznym. Po kilkudniowych poszukiwaniach odzyskaliśmy go - zwrócono go nam, mogło się to zdarzyć
|
Na wybrzeżu wyspy Mozambik |
tylko w takim miejscu. Przy okazji przez dziesięć dni pobytu zdążyliśmy, częściowo poniekąd z konieczności, wtopić się w lokalne życie. Tu,
na "Ilhii", nie byliśmy już turystami, którzy są z boku, obserwują rzeczywistość jak widz w kinie. My zagraliśmy razem z innymi aktorami i
przez to udało nam się ich poznać. Lepiej lub gorzej, mniej lub więcej. Ale przez chwilę należeliśmy do lokalnej społeczności.
Z Mozambiku wyjeżdżaliśmy pociągiem, który przecina w poprzek północne prowincje. Za oknem przez cały dzień
przesuwały się widoki trzcinowych chatek otoczonych bananowcami i mangowcami, małych stacyjek, z lokalnymi sprzedawcami koszów mango,
bananów, czosnku i orzeszków nerkowca, gór o niezwykłych formach skalnych wystających z gęstwiny buszu.
Po powrocie do Malawi pojechaliśmy nad jezioro. Cape McClear niedaleko Monkey Bay jest podobno znanym
turystycznym resortem. Na szczęście turystów było jak na lekarstwo, a wioska spowita była senną afrykańską atmosferą. Dla wybudzania się z
niej wskakiwaliśmy w jeziorną toń, gdzie tuż pod powierzchnią czekały na nas setki kolorowych rybek, z których dwie trzecie spotkać można
tylko w wodach tego jeziora. Niestety pływanie w jeziorze Malawi może być okupione nabyciem nieprzyjemnego pasożyta - bilharcji.
Szczęśliwie, do tej pory nie wystąpiły u nas żadne objawy. Pomogliśmy w tym sobie zażywając specjalne pastylki, nabyte w zambijskiej aptece,
skuteczne w dziewięćdziesięciu kilku procentach.
Ostatnie dni w Malawi przypadły na okres Bożego Narodzenia. W Mzuzu odwiedziliśmy lokalny supermarket i
zaopatrzyliśmy się w bardziej niż zwykle świąteczne wiktuały. Do parku Vwaza pojechały z nami takie rarytasy jak soki w kartonach, kukurydza
i ogórki w puszce, grzybki w zalewie czy tuńczyk do sałatki. Barszczyk był z torebki, a zamiast kompotu śliwkowego był napój pomarańczowy z
wodą ze studni. Na stole stojącym przed naszą chatką pojawiły się świąteczne wycinanki z kolorowego czasopisma. Na akacji, która zamieniła
się na kilka dni w choinkę, zawisły bombki zrobione z pokolorowanych okrągłych owoców jakiegoś drzewa oraz łańcuch z gazety. Wigilia zaczęła
się o 19.00 (dopiero wtedy się ściemniło), na dworze, przy 28 stopniach ciepła. Spożywanie wigilijnych potraw umiliło nam dochodzące z
pobliskiej rzeki chrumkanie hipopotamów.
Więcej o wyspie Mozambik:
http://warszawa.aktivist.pl/shownews.asp?lang=pl&style=index&newsID=14539