| |
Jakoś tak na jesieni 2006 roku dostałem od kolegi płytę z filmem Himalaya francuskiego reżysera Erica Valli. W jednej z pierwszych scen tego filmu widzimy wioskę z kamiennymi domami, których płaskie dachy okolone są murkiem z wysuszonych gałęzi, nad nimi powiewają buddyjskie flagi modlitewne, w dali białe szczyty, wokół suche, żółto-brązowe poszarpane góry , a na pierwszym planie falują łany złotego jęczmienia. Obraz ten zrobił na mnie wyjątkowe wrażenie. Postanowiłem, że muszę to zobaczyć na własne oczy. Tak zrodził się pomysł wyjazdu w Himalaje. Po spędzeniu wielu godzin w Internecie wiedziałem gdzie można podobne klimaty spotkać. Na pograniczu indyjskich stanów Himachal Pradesh i Kaszmir leżą stare buddyjskie księstwa: Spiti, Lahul, Ladakh, Zanskar, Rupszu i Kinnaur. Znalazłem dość ciekawą ofertę jednego z klubów podróży, a przewodnik Andrzej Mazurkiewicz był gwarancją zobaczenia na prawdę najciekawszych miejsc. Oprócz rejonu równie ważny był termin - wrzesień, jęczmienie musiały być dojrzałe.
I tak oto w gorącą noc wrześniową 2007 wysiadaliśmy z samolotu w Delhi. Pierwszy raz byłem w Indiach, więc śpiące na ulicy krowy i ludzie w wąskich uliczkach dzielnicy Pahar Ganj, gdzie znajdował się nasz hotel o dumnej nazwie "Down Town", robiły wrażenie. Po nocy w dusznym pokoiku z malutkim okienkiem i na szczęście działającym wentylatorem, wyruszyliśmy na krótką, wycieczkę po Delhi.
Większość czasu spędziliśmy w pięknej świątyni sikhijskiej, a ponieważ była to niedziela, oglądanie przekolorowego tłumu, jaki wypełniał wszystkie jej zakamarki, było prawdziwą ucztą dla oka. W ulewnym deszczu biegliśmy do hotelu, aby się spakować i zdążyć na odjeżdżający wczesnym popołudniem slipper bus, który miał nas zawieść w Himalaje.
Odległość z Delhi do Manali to ponad 500 km. Dzięki genialnemu wynalazkowi jakim jest slipper bus, czyli autobus z dwupoziomowymi, nie za szerokimi, dwuosobowymi kojami, prawie 8 godzinna podróż niespecjalnie nas zmęczyła. Wylądowaliśmy w Manali dość późno, jakoś koło południa i po zakwaterowaniu w hotelu wyruszyliśmy do starej jego części, aby przed zmierzchem jeszcze coś zobaczyć. Manali jest sporym górskim kurortem. Nie wiem dlaczego, ale przypomina mi ono nasza Zakopane. W sezonie, czyli na wiosnę, jest podobno do granic możliwości zapchany hinduskimi wczasowiczami. We wrześniu było pusto i spokojnie. Niestety monsun jeszcze dawał o sobie znać i kolejne trzy godziny oglądaliśmy ulewę z pod przykrytej foliowym dachem knajpki. Z przewodnika wiem, że jest tam wiele ciekawych miejsc do obejrzenia.
Nam, oprócz starych, wiejskich domów, krytych wielkimi dachówkami z łupka, udało się zobaczyć przed zmrokiem hinduistyczną świątynię Hadimba Devi, zbudowaną nad naturalna grotą i otoczoną gigantycznymi cedrami.
Ale Manali to był tylko przystanek, naszym celem była dolina Spiti. Wyruszyliśmy z naszego hoteliku następnego dnia jeszcze po ciemku. Autobus odjeżdżał o 6, a jeszcze trzeba było zapakować nasze 12 plecaków na dach i jakoś zamocować, aby dojechały razem z nami. Jechaliśmy jakiś czas doliną Kullu, po czym autobus zaczął się wspinać ku przełęczy Rothang. Tym razem nie jechaliśmy już żadnym luksusowym autobusem, ale zwykłym, miejscowym Himachal Road Transport, dość nawet zaludnionym miejscowymi ludźmi. Te autobusy to jest dla mnie cud techniki. Prawie nie mają zawieszania, w każdym razie nie czuć, żeby miały, wszystko w nich się trzęsie na dziurawych górskich drogach, ale dzielnie przemierzają najwyższe drogowe przełęcze Himalajów i nic się w nich nie odkręca, ani nie psuje.
Droga z Manali do doliny Spiti jest niezwykle malownicza. Najpierw pnie się serpentynami po stromych zboczach, ku przełęczy Rothang (3975m), następnie podąża wzdłuż rzeki Chandra, w zupełnie pozbawionej roślinności dolinie, wypełnionej wielkimi, wypolerowanymi przez wodę granitowymi blokami.
W końcu docieramy do przełęczy Kanzum La (4551m), na której powiewają buddyjskie flagi modlitewne, umocowane między wielkimi, kolorowymi chortenami. Tu juz czuć zapach Tybetu. Przed nami otwiera sie dolina Spiti. Zjeżdżamy w dół, góry zmieniają charakter, znikają granity a pojawiają sie różnokolorowe, bardzo zwietrzałe skały osadowe. W dali majaczą zabudowania pierwszej wioski w Spiti - Losar. A ja ciągle się zastanawiam, czy te jęczmienie to jeszcze są, czy już je skosili.
Dojeżdżamy do wsi i widzę na własne oczy: pólka złotego jęczmienia na pierwszym planie, za nimi białe domki z płaskimi dachami i murkiem z gałęzi na dachach suszą się jakieś rośliny, za domami płynie szeroko rozlana, niebieska rzeka, a za rzeką wielkie poszarpane, żółto-czerwono-brązowe góry. Jestem szczęśliwy.
Dolina Spiti osłonięta jest od południa szerokim pasmem sześciotysięczników, opady monsunowe docierają więc tu z rzadka. Nawet zimą spada tu niewiele śniegu Otaczające ją od południa góry i płaskowyż po północnej stronie, zbudowane są ze skał osadowych. Dolina Spiti jest uważana za światowy rezerwat skał osadowych, gdzie geolog znajdzie każdy rodzaj interesującej go skały. Spiti zamieszkują ludzie o tybetańskim typie urody, wyznających Buddyzm. Jadąc w dół doliny, do jej głównego miasta - Kazy oglądamy więc w promieniach popołudniowego słońca przepiękne kolorowe formacje skalne, wioski z flagami modlitewnymi i klasztory zawieszone na wysokich skałach.
Chciałoby się co chwilę wysiąść, żeby złapać obiektywem aparatu ten krajobraz. Niestety autobus trzęsie się niemiłosiernie na wąskiej, niby asfaltowej drodze i robienie zdjęć przez okno to ryzyko rozbicia głowy, albo obiektywu.
Kaza położona jest w połowie długości doliny i jest wyśmienitym miejscem wypadowym. Jest tu kilka hotelików, dwa biura podróży, całkiem pokaźnej długości ulica handlowa, stacja benzynowa i kilka restauracji. I sporo turystów. Później, wędrując po Spiti, stwierdzamy, że skupione jest tu całe handlowe, turystyczne, rozrywkowe życie doliny. Wchodząc z plecakiem na drugie piętro hoteliku od razu odczuwam całkowity brak aklimatyzacji. A to tylko 3600 m n.p.m.
Po średnio przespanej nocy ruszamy w dół doliny do klasztoru Tabo. Podróżujemy dżipami, więc mimo ciasnoty (6 osób plus kierowca) komfort zwiedzania i robienia zdjęć dużo większy. Mijamy zawieszony wysoko nad doliną klasztor i wieś Dankhar, potem ćwiczymy przeprawę linowym mostkiem zawieszonym nad rzeką i w końcu docieramy do Tabo. Jest to spora wieś, w której centralnej części, na zupełnie płaskiej powierzchni, znajduje się tysiącletni klasztor, zbudowany z glinianych cegieł, na planie mandali.
W obrębie murów jest kilka świątyń, po których oprowadza nas miejscowy lama, wielkie gliniane chorteny i murki z kamieniami modlitewnymi. Wnętrza świątyń zdobione są malowidłami wykonanymi w zamierzchłych wiekach farbami mineralnymi, przedstawiającymi życie Buddy i Bodhissatvów i sceny z funkcjonowania Jedwabnego Szlaku, którego jedna z odnóg przebiegała niedaleką doliną Satledżu.
W kompleksie klasztorów Tabo jest również duży, współczesny klasztor, zamieszkały przez sporą grupę mnichów. Tabo zostało wybrane przez Dalaj Lamę na miejsce jego wiecznego spoczynku. I być może jednym z powodów tego wyboru jest fakt, że dolina Spiti, jak również sąsiedni Kinnaur to jeden z obszarów Himalajów , gdzie ciągłość religii buddyjskiej jest największa, sięga czasów Padmasambhavy. W czasie wojen religijnych w Tybecie w 9 wieku, tu właśnie, jak i w sąsiednim Lahulu i Ladaku chronili sie pro-Buddyjscy intelektualiści tybetańscy.
Z Tabo ruszamy z powrotem w górę doliny, ale tym razem dżipy wspinają sie na jej północne zbocze i wkrótce dojeżdżamy do wsi Dhankar.
Jest to jedna z najpiękniej położonych wiosek w Spiti, na zboczach naturalnego amfiteatru. Nad wioską góruje stary zamek, opuszczony i zupełnie niedostępny i stary klasztor. Na drugim krańcu amfiteatru znajduje się współczesny klasztor, zamieszkały przez około 150 lamów. W tym klasztorze zatrzymujemy się na nocleg. Wieczorny spacer do starego klasztoru to prawdziwy spektakl kolorów i światłocieni, czarnych chmur i ostrego pomarańczowego słońca. Dhankar góruje nad połączeniem dwu dolin Spiti i odchodzącej na południe doliny rzeki Pin. Widok z dachu starej gompy na te dwie doliny i rzeki niosące wodę o różnych kolorach był jednym z najpiękniejszych jakie podziwiałem na tej wyprawie.
Dhankar leży na wysokości 3890 m i w ramach aklimatyzacji wspinamy się przed południem na płaskowyż, żeby przekroczyć wreszcie 4000. Dochodzimy do małego jeziorka, prawie wyschniętego o tej porze roku i patrzymy z góry, prawie jak z samolotu na leżący w dole Dankar i doliny rzek Spiti i Pin. W drodze powrotnej trochę pada i szorstkie, twarde gliny zmieniają się nagle w pionowe ślizgawki. Po południu wyruszamy do Lhalun, wioski leżącej w bocznej dolinie rzeki Lingti. I znowu widoki zboczy doliny w świetle popołudniowego słońca są niezwykłe. Lhalun jest pięknie położona. Na najniższych tarasach nad rzeką pola skoszonego już jęczmienia, którego snopki ułożone są w równoboczne trójkąty, wyżej białe domki wsi, z boku wzgórze z trzema chortenami, powyżej gompa, a nad wszystkim majestatyczne białe góry.
Niezwykły był spacer wieczorny przez wieś, wśród ciągnących do domów stad kóz i osłów niosących snopy jęczmienia z pól do zagród. Doszliśmy do gompy, która choć z wierzchu nie prezentuje się zbyt pięknie, w środku zaskakuje bogactwem niezwykle kolorowych rzeźb, płaskorzeźb i fresków. Gompa w Lalunh jest równie stara jak monastyr Tabo, opiekuje sie nią od wielu lat ten sam Lama, z którym nasz przewodnik Andrzej zna sie od dawna.
Pewnie dzięki temu zaproszeni zostajemy na herbatę do nowego domu Lamy.
W Lhalun nocujemy w czymś co można nazwać agroturystyką. Właściciele domu oddali 2 pokoje i kuchnie do naszej dyspozycji, a sami przenieśli sie do sąsiadów. Ale ponieważ zamówiliśmy nocleg z wyżywieniem, uczestniczymy w przygotowaniu kolacji, a ci którym wypadło spać w kuchni, również śniadania.
Wstajemy jeszcze o ciemku, bo przed nami pierwszy dzień trekingu przez płaskowyż Spiti.
Nasze osły przybywają z opóźnieniem, więc wyruszamy, gdy dolina jest już w pełnym słońcu. Osły rzecz jasna są po to, aby nieść nasze plecaki. Gdyby nie one chyba niewielu z nas dało rade dojść do wsi Demul, która była celem w pierwszym dniu. Lhalun to 3700m, a Demul 4400. Niby tylko 700 m różnicy, ale droga pnie się stromym wąwozem i stężenie powietrza w powietrzu jest zdecydowanie za małe. Trzy dni to jeszcze żadna aklimatyzacja. Po wyjściu z wąwozu otwiera się przed nami szeroki taras pól uprawnych Demulu, wyglądających jak czarnoziem. Jest to zwietrzały łupek, który jest chyba niezłą i ciepłą glebą, po pola są tu już nie tylko skoszone, ale również częściowo zaorane.
Ze wsi słychać śpiewy i okazuje sie, że trwają w najlepsze omłoty. Trze osły i dwa konie poganiane przez śpiewającego mężczyznę, chodzą wokół wbitego w ziemię pala, a pod ich kopyta kobiety dokładają kolejne snopy jęczmienia. Pieśń ma przywoływać wiatr potrzebny do odsiewania plew ze zboża. I znowu nocujemy w agroturystyce, tym razem w trzech różnych domach.
Rano rozpoczynamy dalszą wędrówkę przez płaskowyż. Mimo że droga wznosi się łagodnie, to idziemy w górę jak żółwie, a osły oglądamy daleko przed nami. Wchodzimy w końcu na przełęcz Lapachai - 4717m z pięknymi widokami i kierujemy się, już po równym, a nawet momentami trochę w dół, ku wsi Komik.
Po drodze mijamy stada pasących sie jaków. Już nie muszę nadmieniać, że Komik jest pięknie położony - tam są same pięknie położone wsie. W Komiku jest duży klasztor, jeden z najwyżej zbudowanych w Himalajach - 4580m. Dla wielu z nas ta pozornie płaska wycieczka - weszliśmy tylko 350m na przełęcz, była najgorszym dniem. Mieliśmy schodzić dalej w dół do Langzy, ale na wieść o tym, że za godzinę będzie autobus większość tak osłabła, że Andrzej zdecydował odprawić osły i zjechaliśmy 200m w dół tym himalajskim niezniszczalnym pojazdem. W Langzie czekały na nas dżipy, żeby zjechać z powrotem do Kazy. Gdybym miał raz jeszcze powtarzać tą trasę, to za nic nie dałbym sie namówić na autobus. Langza to jest drugie po, a może i przed Dankharem, miejsce do fotografowania. Domki stoją na tarasowo opadających zboczach, z rzecz jasna, polami jęczmienia na planie pierwszym i dużą, dominującą gompą powyżej wszystkich zabudowań. A nad wszystkim góruje biały, prawie idealny trójkąt sześciotysięcznika Cho-Cho Kang Nilda. Krajobrazowy majstersztyk.
Trzy dni aklimatyzacji na większych wysokościach zrobiły jednak swoje i w Kazie wejście na drugie piętro hotelu z plecakiem nie powoduje już żadnych emocji. Kolacja w knajpie po trzech dniach jedzenia dalu, czyli ryżu z soczewicą i przyprawami jest luksusem. Odkrywamy też jeden z niewielu indyjskich alkoholi, nadających się do spożycia - rum. Rano, wyspani i w doskonałych humorach ruszamy w górę doliny Spiti.
Pierwszym etapem jest klasztor Kye, położony na czubku stromego wzgórza wyrastającego w miejscu rozszerzenia doliny. Jest to duży klasztor, którego zarówno nowe jaki stare, zabytkowe świątynie są wykorzystywane przez liczną społeczność mnichów. Jest niedziela w klasztorze panuje duży ruch, są nawet młode mniszki z jakiegoś żeńskiego klasztoru, pewnie z wizytą. Trafiamy na porę luchu, oglądamy kuchnię klasztorną i podglądamy lamów mruczących mantry po zakończeniu posiłku.
Z Kye wjeżdżamy w boczną dolinę, która szybko zamienia sie w głęboki wąwóz, wzdłuż którego docieramy do wsi Kiber ( 4200m). Jest to dość ruchliwe turystycznie miejsce z hotelem, w którym oprócz nas jest jeszcze 4 turystów. Po południu wyruszamy powłóczyć się po okolicy i zajrzeć w głąb przepastnego wąwozu, którego pionowe ściany maja w tym miejscu ponad 200 m wysokości. Wracając do wsi obserwujemy życie miejscowych - kobiety zbierające snopki jęczmienia z pól i wiążące je w większe bele, które są transportowane na grzbietach osłów, albo ludzi do wsi i karawanę osłów wyłaniająca sie z wąwozu, dzieci zaganiające kozy i kobiety prowadzące krowy. A wszystko w miękkim, ciepłym świetle zachodzącego słońca.
Ale celem przyjazdu do Kiberu były nie tylko widoki, ale przede wszystkim zdobycie pięciotysięcznika. W naszym zasięgu były dwa. Zobaczyliśmy je wkrótce następnego dnia po wyjściu ze wsi. No nie robiły specjalnego wrażenia. Niższy przypominał trochę Połoninę Wetlińska, a wyższy Smerek.
Wystartowaliśmy z 4200m , niższy miał mieć około 5100, więc tylko 900 m przewyższenia na cały dzień. Do 4700 było całkiem nie źle, ale potem z każdą stówką wyżej wydawało się, że powietrza jest dwa razy mniej. Na przełęczy 4900 zdecydowaliśmy, że tylko ten niższy wchodzi w rachubę. Na wierzchołku GPS pokazał 5129 m. Usypaliśmy mały kopczyk z kamieni i wydrapaliśmy na jednym z nich symbol naszej wędrówki tego dnia - ślimaka..
Jeszcze tego samego popołudnia mieliśmy zjechać do Kazy, ale zamówione dżipy spóźniły się bardzo, wylądowaliśmy tam w nocy, pokoje w zamówionym hoteliku ktoś już okupował, więc musieliśmy wrócić się kilka kilometrów do dużego ośrodka wypoczynkowego nieopodal Kazy. Dolina Spiti jest w niektórych miejscach dość szeroka i ten ośrodek wybudowano na takim właśnie tarasie doliny. Miejsce jest przedziwne. Budynki, kilka drzew, wszystko otoczone betonowym murem, a wokół pustynia. A podobno w sezonie, czyli na wiosnę, cieszy się to miejsce dużym wzięciem. We wrześniu nie było nikogo, oprócz nas. Efektem wieczornych perturbacji, dużej ilości rumu i możliwości kupienia piwa w restauracji, było to ze dotarliśmy do Kazy następnego ranka trochę późno, w chwilę po tym jak wyłączyli prąd.
Prąd w Spiti jest w ogóle rzadkością, a w nocy prawie nie występuje. Prąd był nam potrzebny do zatankowania karnistów benzyną do kuchenek, bo tego dnia opuszczaliśmy Spiti i ruszaliśmy na czterodniowy treking z doliny Pin do Kinauru. W Kazie jest jedyna w Spiti stacja benzynowa. Ponieważ większość samochodów jeździ na ropę, stacja ma ręczną pompę do ropy, ale do benzyny nie. Był dzień, więc wydawało się, że to jakaś chwilowa przerwa, ale ta chwila przeciągnęła się prawie do wieczora. Właściciel agencji turystycznej, z którą współpracuje Andrzej próbował nam coś załatwić, ale tam wszystko chodzi albo na ropę, albo na naftę. I tak spędziliśmy cały dzień w Kazie, włócząc sie po sklepach i oglądając miejscowy folklor.
A było co oglądać, bo był to jakiś dzień mocno handlowy, zjechało mnóstwo ludzi z okolicznych wsi i dla fotografów nie był to dzień stracony. Zapadał zmrok, gdy pojawił się prąd, i mogliśmy ruszyć w dół doliny Spiti, a następnie w górę doliny Pin do leżącej na końcu drogi wsi Mud. W świetle reflektorów widzieliśmy niezwykle strome zbocza, przebywaliśmy jakimiś objazdami osuwiska skalne, chyba jednak straciliśmy sporo widoków przez ten prąd.
Wieś Mud jest ostatnią wsią w dolinie Pin i stąd zaczyna się czterodniowy treking przez przełęcz Bapa (4900m) ze Spiti do Kinauru. W Mud jest hotelik w typie agroturystyki, Tara Guest House, którego właściciel organizuje takie trekingi. Po przyjeździe wieczorem trudno było ocenić to Mud, ale rankiem okazało się kolejna perełką krajobrazu.
Wyruszyliśmy dość wcześnie w górę doliny, osły z naszymi plecakami miały nas dogonić w porze lunchu. Idziemy niby w towarzystwie - razem z naszymi osłami wyruszyły osły pary izraelskiej, młodych ludzi, ale jakoś dziwnie nie szukających kontaktu z nami. Dolina Pin jest parkiem narodowym i w pełni zasługuje na to wyróżnienie. Wędrując w górę doliny widzimy coraz to nowe krajobrazy - kolorowe góry, spływające z lodowców wartkie potoki, szpiczaste szczyty, lodowce.
Powyżej Mud dolina jest zupełnie bezludna, a jej ogrom trochę przytłacza. Pod wieczór docieramy na biwak na wysokości 4100m i rozbijamy namioty. Za jakiś czas widzimy poruszenie w obozie Izraelitów - z góry zeszli jacyś ludzie, jak sie okazało też Żydzi, którzy rano wyruszyli z biwaku ku przełęczy Bapa. Jedna z dziewczyn zdradzała ponoć objawy choroby wysokościowej i zdecydowali się zawrócić. Brak aklimatyzacji - za szybko chcieli tą przełęcz zdobyć. Noc była wyjątkowo ciepła, jak na tą wysokość.
Rankiem ruszamy na najdłuższy etap trekingu. Musimy wejść na przełęcz Bapa, a potem zejść na biwak Pushitarang ( 4100m), już po stronie Kinnaurskiej . Długo wędrujemy pustynną doliną potoku, który spływa z lodowców, schodzących ze szczytów wokół Bapy, a potem po języku małego lodowca, wchodzimy na przełęcz.
Żegnamy Spiti i piękną pogodę, jaką nam ta dolina zaoferowała. W dół schodzimy w chmurach, a potem w padającym coraz mocniej deszczu. Nasi przewodnicy osłów z Mud sami zaproponowali Andrzejowi, że zabiorą spory namiot z przeznaczeniem na naszą kuchnię. Na tym biwaku bardzo się nam przydaje, bo pada przez całą noc. Rankiem jednak przeciera się, wychodzi słońce i widzimy wokół siebie zupełnie inny świat. Zielone, mimo września, pastwiska, pełno spływających z gór strumyczków, ostre granie granitowych gór i lodowce schodzące z przełęczy. Jesteśmy już po południowej stronie Himalajów, gdzie opady monsunowe docierają regularnie.
Kolejny dzień to wędrówka szerokimi, zielonymi dolinami, przeprawy przez potoki, czarne góry, białe lodowce gdzieś tam pod niebem.
W połowie dnia docieramy do uskoku doliny, niewielkiego, mniej niż 100m i krajobraz zmienia się zupełnie. Pojawiają się lasy i stada owiec, .wypasanych tu na wielką skalę. W końcu docieramy do pięknie położonego biwaku Muling (3700m) nad sporą rzeką, w którą zamienił się mały potok, nad którym biwakowaliśmy rano. Wieczorny deszcz nie jest w stanie nam przeszkodzić w zabawie przy jedynym na tej wyprawie ognisku.
Po rozdaniu resztek naszych trekingowych zapasów naszym przewodnikom i ich osłom, ruszamy w dół. Dolina jest przepiękna. Taka Kościeliska, tylko w wydaniu XXL. Tu już lasy są potężne, wegetacja bujna, dolina schodzi ostro w dół, a rzeka pędzi jak oszalała. Po południu dochodzimy do wsi Kaphnu. Niestety, tym razem osły były za wolne i spóźniamy się na jedyny autobus, jaki miał nas stamtąd wywieźć. Kaphnu robi przygnębiające wrażenie. Jest porażająco brzydkie i niechlujne w porównaniu z wioskami ze Spiti, Zupełnie inny typ budownictwa, drewniane domy, strome dachy kryte wielkimi dachówkami z łupka. Ale wszędzie jakieś niedorobione przybudówki z tandetnej cegły, krzywo pozbijanych desek i blachy falistej.
Poznajemy tu nowy zawód - producentów żwiru. W Spiti, jak ktoś potrzebuje tłucznia na budowę, to jedzie do najbliższego piarżyska i nabiera sobie łopatą. Tu góry są granitowe i nie wietrzeją tak łatwo. W wielu miejscach siedzą więc grupy ludzi, czasem cale rodziny, które pracowicie tłuką młotkami te granitowe kamienie. W końcu Andrzej załatwia transport i zjeżdżamy w dół doliny, aż do rzeki Satledż - głównej rzeki Kinnauru. Schodziliśmy z przełęczy Bapa dwa i pół dnia i zdumiewa ile jeszcze musieliśmy zjechać samochodem, żeby osiągnąć dno doliny. Widać tu potęgę Himalajów. Późną nocą docieramy do hotelu w Recong Peo.
Recong Peo to główne miasto Kinnauru, ludne, ruchliwe, na uliczkach wałęsają się psy, krowy, osły. Jesteśmy znowu w Indiach. Recon Peo leży na zboczach doliny Satledżu, jak zresztą większość miejscowości. Dno doliny jest raczej pustynne i dzikie, trudno dostępne. Po angielskim śniadaniu w restauracji ruszamy w górę, przez jabłkowe sady i cedrowe lasy do starej stolicy Kinnauru - Kalpy.
W Kalpie zwiedzamy piękną świątynię hinduistyczną i z tarasu restauracji Blue Lagoon oglądamy zachód słońca za świętą górą Kinnaur Kailash - tak jak było napisane w programie wyprawy. Z Recong Peo przejeżdżamy dżipami do doliny Baspy, do sporej miejscowości Sangla. Jej aktualne centrum jest zabudowane dość paskudnie i niechlujnie, ale stara Sangla, położona na zboczu wzgórza, jest warta tej wizyty. Nad wsią góruje wysoki, drewniany fort, jakich wiele można spotkać w Kinnaurze, a przy głównym placu wioski stoją obok siebie świątynia hinduistyczna i buddyjska gompa.
Religie te koegzystują w dolinie Satedżu harmonijnie. Kolejny dzień miał być całodzienną wyprawą w dolinę Baspy. Niestety pogoda załamała się zupełnie. Tylko pięć osób zdecydowało się na deszczową wyprawę. Pojechaliśmy autobusem w górę doliny do wsi Rakcham i ruszyliśmy dziką ścieżką w dół, po drugiej stronie Baspy. Ci co poszli, nie żałowali. Najpierw szliśmy przez poletka skoszonej gryki, potem przez jakieś nadrzeczne bagniska, przez urwiska nadrzeczne, gęste lasy, a wszystko w atmosferze unoszących się oparów i chmur zakrywających i odkrywających góry po drugiej stronie Baspy.
Deszczu nawet bardzo nie zauważaliśmy, zwłaszcza, że czujnie zabraliśmy ze sobą rum. W Sangli jest świetna knajpka tybetańska z wyśmienitymi pierożkami Momo i w niej spedziliśmy, już w pełnym składzie, resztę deszczowego dnia.
Kolejny dzień to długi przejazd autobusowy do Sarahanu. Wydawało się, że z takiej małej Sangli to autobus odjedzie w miarę pusty. Niestety, cała klasa skautów 10-11 lat wpadła do autobusu, zanim zdążyliśmy podnieść z ziemi nasze plecaki i w efekcie niektórzy przestali te 2 godziny jazdy. No ale po trekingach himalajskich nie robiło to żadnego wrażenia. Sarahan słynny jest ze świątyni bogini Bhimakali.
Świątynia, a właściwie cały kompleks klasztorny jest przepiekana, zwłaszcza od strony architektury samej budowli. Jest to miejsce pielgrzymkowe, więc główna uliczka handlowa miasteczka to w zasadzie sklep z dewocjonaliami Po popołudniowym zwiedzaniu rozleźliśmy się w różne strony. Niektórzy poszli asfaltową dróżką w górę, ponad miasteczko i to był strzał w dziesiątkę. Po zajrzeniu do podejrzanie bogatej jaskini jednego z miejscowych Sadu, doszliśmy do punktu widokowego. Na wysuniętej w stronę doliny grzędzie stała altana, wokół niej kolisty placyk i roztaczał się stamtąd szeroki widok na Himalaje. A potem odbył sie pożegnalny zachód słońca.
Wyjeżdżając z Sarahanu żegnaliśmy Himalaje. Jechaliśmy co prawda jeszcze kilka godzin przez góry, w kierunku Shimli, ale w himalajskiej skali można to było uznać za pogórze.
Shimla to niegdysiejsza letnia stolica kolonialnych Indii. Anglicy chowali sie tu na lato przed monsunem i upałami w Delhi. Z dawnej świetności pozostało dość dużo, dziwnie wygladających w tej górskiej krainie, wielkich rządowych gmachów i układ urbanistyczny z główną ulicą handlową The Mall biegnącą grzbietem wzgórza, na którym zbudowana jest Shimla.
Schodząc w dół z Mallu w ciągu pół godziny możemy poznać całą hinduska drabinę społeczną - od bogatych willi w okolicy Grand Hotelu, przez zatłoczone kolorowym tłumem handlowe ulice, aż do slumsów skleconych z kiepskiej cegły i blachy, z dachami pełnymi śmieci u podnóża. Koniecznie należy odwiedzić świątynię boga z twarzą małpy -Hanumana na wzgórzu Jakhoo powyżej Shimli. W otaczających ją lasach żyje mnóstwo małp, rezusów, które szczególnie upodobały sobie skwer przed świątynią.
Wyjeżdżamy z Shimli wąskotorówką wybudowaną przez Anglików w pierwszych latach 20 wieku, łączącą Shimlę z Kalką, skąd jest już normalne połączenie kolejowe z Delhi. Linia ta ma długość 96 km na jej trasie są 103 tunele i 24 widukty. Podróż trwa pięć godzin i w bardziej luksusowych wagonach serwowany jest obiad. Niestety ruszyliśmy późnym popołudniem i niewiele z widoków było naszym udziałem.
Ostatni dzień wyprawy to znowu bieg po Dehli, zobaczyliśmy wielki meczet Dżami Masdźid , Czerwony Fort i powłoczyliśmy się w labiryncie Starego Delhi.
Jeszcze zakupy ma Main Bazar i trzeba jechać na lotnisko. Szkoda wracać, mimo że na każdego czekają jakieś polskie sprawy. Wyprawa była bardzo udana, obrazy pustynnego Spiti i zielonego Kinnauru, ciągle są przed oczami.
Jeśli ktoś jest zainteresowany obejrzeniem większej liczby zdjęć z tej wyprawy, to zapraszam: Moje Indie
.
|
|
|