Kraków, Santoryn, Kreta, Luksor, Asmara, Dżibuti,
Entebbe, Bukawu, Goma - to niektóre z miejsc na trasie przebytej dwupłatowcem AN-2 przez wieloletniego
sympatyka Towarzystwa i cenionego prelegenta-gawędziarza, p. Ryszarda Czajkowskiego. Jako pasażer zabrał się
do Demokratycznej Republiki Konga, dokąd leciał "na robotę" wysłużony "Antek".
Taki lot to wielka frajda i przygoda, chociażby dlatego, że AN-2 ma
praktyczny pułap 3100 m, nie może latać w chmurach i zamiast powszechnie stosowanej nafty domaga się benzyny
lotniczej, którą dziś już nie na wszystkich lotniskach mają.
Te ograniczenia spowodowały, że na samym początku wyprawy, w Krakowie,
trzeba było około tygodnia czekać na poprawę pogody, żeby między szczytami Karpat a podstawą chmur pojawił
się czysty "prześwit".
Poza byłymi KDL-ami samolot budził na lotniskach sensację, piloci chętnie
się przy nim fotografowali na pamiątkę.
Dobrze chociaż, że maszynę wyposażono w ostatnich latach w znakomity
odbiornik GPS (systemu lokalizacji satelitarnej), który nie tylko precyzyjnie wskazywał współrzędne
geograficzne samolotu w każdej chwili, ale jeszcze proponował kilka najbliższych lotnisk, co gdzieś w środku
afrykańskiej dziczy mogło się okazać szczególnie cenne.
Na kilku zdjęciach obejrzeliśmy afrykańskie krajobrazy widziane z lotu
ptaka - typowe ciemne, pozbawione roślinności góry wznoszące się z piaszczystych równin, półpustynie, na
których zieleń znaczyła bieg okresowych strumyków, a gdzie indziej wioski otoczone leśną gęstwiną.
Zajrzeliśmy z naszym podróżnikiem do Karnaku i Doliny Królów, rzuciliśmy okiem na kolosy Memnona,
przeszliśmy się po uliczkach Addis Abeby i paru innych afrykańskich miast.
Na miejscu, w Kongo podróżnik miał okazję trochę polatać i "Antkiem", i
śmigłowcem. Do czego służą te środki latające w Kongu? Okazuje się, że przewożą nie tylko ludzi, ale i
towary masowe, dość nieoczywiste: olej palmowy, potrzebny w cywilizowanym świecie jako olej maszynowy, oraz
woreczki z ciężką, srebrzystą rudą bliżej nieznanego przeznaczenia, ale bardzo cenną. Dzięki tym lokalnym
wycieczkom Ryszard obejrzał także kongijską "prowincję", co go oczywiście bardzo frapowało.
Nasz prelegent lubi (w najlepszym sensie) dziewczyny, dawał temu
wielokrotnie wyraz - i znakomicie je fotografuje. Pokazał nam całą galerię afrykańskich piękności od
niemowląt przy piersi do staruszek, ale ze szczególnym uwzględnieniem tych pośrodku, wyjątkowo
atrakcyjnych.
W warunkach kraju, który oficjalnie nazywa się Demokratyczna Republika
Konga (z oczywistym naciskiem na "demokratyczna" - skąd my to pamiętamy?) zaglądanie w odległe kąty, a
zwłaszcza fotografowanie i filmowanie groziło mu wielokrotnie konfiskatą materiału, kamer a nawet aresztem,
z którego trzeba go było wykupywać za stosowny bakszysz. Smutni panowie na wiadomych etatach przyglądali mu
się pilnie. No ale wszystko skończyło się bez strat.
Powrót do Polski był znacznie mniej romantyczny i przygodonośny niż podróż w tamtą stronę, za to bardzo kosztowny - KLM-em.
(Spisał L. Adamski)