|  
 |  | 
|        Kończymy nasz objazd kilku parków mocnym akcentem: 
Wielkim Kanionem Kolorado. Licząca 2330 km rzeka Kolorado na długości kilkuset kilometrów płynie 
malowniczymi, głębszymi lub płytszymi wąwozami, noszącymi różne nazwy: Kanion Glena, Marble (Marmurowy), ale 
najważniejszy jest ten Wielki. Ogląda się w zasadzie tylko mały, kilkudziesięciokilometrowy jego kawałek (do 
 części dalszych można dojść pieszo i gdzieniegdzie dojechać samochodem terenowym), z dwóch brzegów: z 
północnego, wyższego i bardziej odległego od koryta rzeki i z południowego, znacznie bliższego. Różnica 
między nimi polega nie tylko na tym, że z północnego patrzy się raczej pod słońce i fotografuje gorzej. Jest 
tu inny klimat, inna flora i ludzi mniej: można dwukilometrowym spacerem, sympatyczną ścieżką wijącą się 
przez las dojść na punkt widokowy i na całej trasie być tylko "w swoim towarzystwie", można zgubić ścieżkę i 
wracać na wyczucie do szosy.      Na południowym brzegu na wszystkich parunastu punktach widokowych wzdłuż 56 
km drogi samochodowej tłum od świtu do zachodu słońca. (Niewiele osób wybiera się wiodącym wzdłuż krawędzi 
szlakiem pieszym.) Ale też jest na co popatrzeć. Wprawdzie rzeki trzeba szukać niemal przez lornetkę, bo 
koryto jest kręte i na ogół ginie za niższymi i wyższymi tarasami kanionu, ale jak się ją znajdzie, a ma się 
trochę cierpliwości, to można z najwyższym trudem wypatrzeć pontony wiozące śmiałków przez kolejne bystrza. 
I dopiero wtedy obserwator "z góry" zdaje sobie sprawę, jak daleko jest do dna kanionu, do rzeki, choć ma ją 
prawie pod nogami. To jest tysiąc sześćset metrów w pionie! Dla porównania: między krzyżem na szczycie 
Giewontu a Równią Krupową w centrum Zakopanego różnica wysokości wynosi 1050 metrów.      Zdumiewa różnorodność form tej wielkiej rzeźby stworzonej w ciągu zaledwie 
50 mln lat dzięki połączonym siłom płynącej wody i erozji. Geologowie stwierdzili, że najstarsze warstwy 
odsłonięte przez rzekę liczą sobie 2 mld lat.      Skrupulatnie obejrzeliśmy wschód i zachód słońca i byliśmy nieco 
rozczarowani. Widać nie co dzień słońce nad horyzontem przybiera intensywnie pomarańczowy odcień, by 
zabarwić skały kanionu tak, jak to się ogląda w kolorowych wydawnictwach.      Napisaliśmy lekko, że można być na północnym i na południowym brzegu 
kanionu. Z jednej strony na drugą można się przedostać na dwa sposoby:
    
pieszo - trudnym, dwudniowym szlakiem w dół do jednej z dwu kładek wiszących tuż nad lustrem rzeki i w 
górę - przy różnicy poziomów 1830 m, w skwarze, prawie bez źródeł wody do picia; do tego trzeba sobie z 
dużym wyprzedzeniem zaklepać nocleg (władze parku ograniczają liczbę turystów na tych szlakach);
 
szosą: jadąc najpierw na północ, a potem na wschód trzeba dotrzeć do najbliższego mostu przez Kolorado, 
t.zw. Navajo Bridge a potem jadąc na południe i zachód wrócić drugą stroną, razem zaledwie 350 km.
      I ten drugi wariant wybraliśmy, po drodze oglądając nie tylko Navajo Bridge 
 (stary i nowy), oba pięknie przerzucone przez kanion o pionowych ścianach o wysokości 143 m, ale także 
potężną tamę Glen Canyon Dam. Po jej zbudowaniu w 1963 r. rozpoczęto napełnianie sztucznego jeziora. Dopiero 
po 17 latach osiągnięty został obecny, docelowy poziom, umożliwiający uruchomienie hydroelektrowni o mocy 
1300 megawatów. Całe Jezioro Powella o niezwykle urozmaiconej linii brzegowej jest jednym wielkim ośrodkiem 
rekreacyjnym. Z korony tamy wypatrzyliśmy białe miasteczko na wodzie, które z bliska okazało się  zbiorowiskiem chyba tysiąca motorówek i jachtów.      W zasadzie Kolorado wyczerpało nasze możliwości percepcji, ale trzeba było 
jechać dalej i zwiedzać... Więc zwiedzaliśmy kolejno:
    
Obserwatorium astronomiczne Lowella we Flagstaff. To był świetny przykład jak należy popularyzować 
naukę. Pracownicy opowiedzieli i pokazali dużo nie zanudzając widzów.
 
Imponujący krater meteorytowy o średnicy 1200 m powstały przed 50 000 lat po upadku bryły 
żelazoniklu o średnicy rzędu 50 metrów i ciężarze kilkuset tysięcy ton. Metal wyparował przy 
zderzeniu.
 
  Dwa położone obok siebie parki: "Skamieniały Las" i "Malowaną Pustynię". Przedziwne zjawisko: setki 
drzew o średnicy pnia kilkudziesięciu centymetrów w wyniku szczególnego splotu okoliczności i nie do końca 
wyjaśnionych, długotrwałych procesów chemicznych zamieniło się po śmierci w bryły krzemionki zachowując 
pierwotną strukturę (kształt, słoje) wzbogaconą o efektowny zestaw barw. Botanicy bez trudu potrafili 
określić gatunek drzew w ten sposób "zmumifikowanych". A "Malowaną Pustynię" (pagórkowaty teren półpustynny 
o bardzo urozmaiconym kolorycie gleby) można zobaczyć, można sobie darować.
 
Dallas, stolicę stanu Teksas. W środku typowe "downtown" z dziesiątkami wieżowców, przy projektowaniu 
których architekci mogli zrealizować swoje fantazje, dalej kilometry dróg szybkiego ruchu przecinających 
dzielnice handlowo-przemysłowe i wreszcie "suburbia" na zasadzie "jedna rodzina - jeden dom (domek - willa - 
rezydencja, zależnie od możliwości)". Oglądając właśnie powstającą dzielnicę takich domów zrozumieliśmy do 
końca, dlaczego przejście huraganu nie pozostawia, jak to wielokrotnie pokazywano w telewizji, kamienia na 
kamieniu z całego osiedla: konstrukcję wznosi się z belek, beleczek, słupków i listewek drewnianych (nawet 
obudowa prawdziwego kominka jest drewniana), wypełnia lekkimi płytami i okłada z zewnątrz cieniutką warstwą 
cegieł, żeby dom wyglądał na murowany. I to w warunkach amerykańskich wystarcza, chyba że trafi się tornado. 
Niestety trafia się, np. parę tygodni temu w Fort Worth, mieście-satelicie Dallas. (Identycznie buduje się w 
Chicago, gdzie bywa 40 stopni mrozu, tylko zewnętrzna warstwa izolująca jest grubsza).
 
  Ostatni efektowny akcent na naszej trasie: łuk "Wrota Zachodu" w St. Louis. W samym centrum miasta, o 
kilkadziesiąt metrów od brzegu Mississippi, wzniesiono z płyt polerowanej stali gigantyczny łuk o 
szlachetnej linii. Rozpiętość łuku wynosi 192 m i tyleż wysokość. Trójkątna w przekroju konstrukcja ma na 
poziomie ziemi ponad 16 metrów (grubość stalowej ściany 90 cm), u szczytu znacznie mniej, ale i tam, 
wjechawszy skośną windo-kolejką, można swobodnie chodzić i wyglądać przez okienka, podziwiając rzekę, trzy 
mosty, splot autostrad i staro-nowe śródmieście.
      Pętlę naszego objazdu zamknęliśmy w Chicago.      Zaskoczeniem były dla nas niskie koszty wycieczki: mając darmowy samochód 
oraz namiot i maszynkę gazową przejechaliśmy w sześć tygodni 10 200 km, wydając na dwie osoby 
1275 dolarów (w tym benzyna, żywność, opłaty za wstęp i kempingi). Rodzinny, całoroczny bilet wstępu "Golden 
Eagle" do wszystkich amerykańskich parków narodowych (ale nie stanowych) kosztował 50 dolarów. 
 |  |