Rzuciliśmy okiem na stolicę Mormonów, Salt Lake City:
obejrzeliśmy z zewnątrz ich świętość, "The Temple", oraz budynek kongresu stanowego, ozdobiony dziesiątkami
kolumn i ogromną kopułą. W pobliżu miasta zwiedziliśmy odkrywkową kopalnię miedzi Bingham Canyon -
największe na świecie wyrobisko stworzone ręką ludzką. Ale ręką byłoby trudno - bo rudę miedzi, niepozorny
szary minerał, w którym czerwonego metalu jest zaledwie 0,6%, nabierają łyżki koparek o pojemności 98 ton, a
wywożą z głębin stożkowatego leja o średnicy 4 km i głębokości 1,2 km gigantyczne ciężarówki o ładowności
255 ton każda.
Spieszno nam było jednak do kilku parków narodowych, które niemal stłoczyły
się na południowym zachodzie stanu. Pierwszy na naszej drodze był
Arches N.P.
Arches czyli "Łuki" to prawdziwy cud natury.
W półpustynnym terenie fantazja przyrody (czytaj erozja powodowana wiatrem i mrozem) wyrzeźbiła w
różnobarwnych piaskowcach kilkanaście mniej lub bardziej regularnych łuków, z których najbardziej
spektakularne i piękne pokazujemy na zdjęciach. Są takie, które dopiero powstaną, a na razie wyglądają jak
półkoliste nisze w ścianie skalnej; są inne,
które właśnie powstają, jak Skyline Arch - jego "okno" przed kilkudziesięciu laty powiększyło się dwukrotnie
- i są takie, jak np. nieprawdopodobny Landscape Arch, które za rok a może za tysiąc lat zawalą się i
zostaną po nich tylko fotografie... Ale niektóre są tak grube i solidne, że można im wróżyć długowieczność,
nawet w geologicznej skali czasu.
Zachwycamy się rozmaitością innych formacji skalnych. Wśród nich szczególną
uwagę zwraca samotna kolumna zwieńczona kamieniem, którego usytuowanie wydaje się przeczyć prawu grawitacji.
Kolejny żart natury? To cudo chyba długo nie przetrwa...
Bliskie "łukom" są "mosty" w parku narodowym Natural Bridges. Do ich
powstania przyczyniła się meandrująca w głębokim kanionie rzeka, której zakola z upływem czasu pogłębiały
się aż do przebicia skalnego przesmyku na wylot. Trzy mosty noszą indiańskie nazwy Sipapu, Kachina i
Owachomo. Na dnie kanionu pod skalnym nawisem można oglądać resztki dawnego indiańskiego osiedla.
O kilkadziesiąt kilometrów od Arches wjeżdżamy do Canyonlands. To wspaniały
krajobraz. Rzeka Colorado i jej dopływ Green River wycięły w powierzchni równiny głębokie wąwozy,
pozostawiając sterczące na setki metrów wyspy nazwane "Islands in the Sky". W pewnym miejscu kaprys
meandrujących rzek stworzył obszar ograniczony ze wszystkich stron stromymi krawędziami, pozostawiając tylko
jeden przesmyk o szerokości 12 metrów,
nazwany Szyją. W dawnych czasach Indianie zaganiali przez nią bizony na "wyspę", by je potem, pozbawione
szansy ucieczki, stopniowo zamieniać na befsztyki. Howgh.
Nasza droga w kierunku parku narodowego Capitol Reef przecina (nie po raz
pierwszy) dolinę rzeki Colorado. Dzięki ogromnej tamie Glen Canyon Dam (pokażemy ją w następnym odcinku),
zbudowanej o 160 km w dół biegu rzeki, powstało piękne, ogromne jezioro o bardzo rozwiniętej i urozmaiconej
linii brzegowej - raj dla wodniaków. Nocujemy pod namiotem nad cichą zatoczką, starając się nie przeszkadzać
zadumanej nad wodą czapli.
Wspomniany park Capitol Reef to pasmo stromych niezwykle kolorowych skał i
pagórów. Wchodzimy w głąb kilkukilometrowego kanionu Grand Wash. Tablice ostrzegają, że w razie ulewy należy
natychmiast uciekać, bo w zazwyczaj suchym korycie zdarza się gwałtowny przybór wody grożący porwaniem i
utopieniem. Ale uciekać nie ma dokąd... Na szczęście niebo jest bezchmurne aż po horyzont.
Inną osobliwością natury w stanie Utah jest Bryce Canyon, gdzie spędziliśmy
cały dzień, a można by i więcej. Właściwie nie jest to kanion, ale odsłonięta na
długości kilkunastu kilometrów krawędź skał osadowych. Te skały erozja (znów ta erozja!)
przetworzyła na dużym obszarze w niesłychanie zróżnicowane formacje - kolumny z figurą na szczycie, zamki,
gotyckie katedry, całe miasta. Górą wzdłuż krawędzi biegnie szosa z rozsądnie usytuowanymi punktami
widokowymi. Ale w paru miejscach w dół, w głąb "miasta" odchodzą ścieżki dla pieszych i dróżki dla mułów, na
których to mułach co leniwsi a zasobniejsi turyści mogą te wspaniałości oglądać z bliska. Ważnym elementem
widoków jest kolor: są skały śnieżnobiałe (kreda), jest cała gama różów, żółci i oranżów (czyli pomarańczy),
wreszcie paleta kończy się różnymi odcieniami brązów. O zachodzie słońca te koronkowe formacje wyglądają jak
prześwietlone na wylot alabastrowe rzeźby.
Tym razem parki narodowe zwiedzaliśmy od A do Z: od Arches do Zion. Zion to
po polsku Syjon, a park o tej nazwie wygląda zupełnie inaczej niż inne.
Są tu bardzo strome góry w postaci oddzielonych od siebie stożków, po pionowych ścianach wąwozów leje się
woda, więc są obrośnięte gęstą zielenią. Skojarzenia religijne, zwłaszcza z Biblią, odnajdujemy w nazwach
szczytów: są trzej prorocy - Abraham, Izaak i Jakub, jest Ołtarz Ofiarny, Anioł Stróż (a właściwie dwóch -
Południowy i Północny), Świątynia Zachodnia i Wschodnia, Organy, Góra Katedralna, Kazalnica, Podest
Aniołów... Główny szlak pieszy dnem kanionu wiedzie do Świątyni Sinawavy (boga indiańskiego?), niestety nasz
spacer tym szlakiem musieliśmy przed czasem skończyć, bo trzeba było iść kilkaset metrów po otoczakach w
wodzie po łydki, na co w październiku i bez wysokich kaloszy nie mieliśmy ochoty. Ale i tak było
prześlicznie. Osobliwością parku są też odosobnione góry o powierzchni przypominającej skórę na nodze
słonia: jest szara, nieurozmaicona i poryta siatką płytkich, pionowych i poziomych szczelin.
A po dwóch dniach dojechaliśmy do Wielkiego Kanionu Kolorado. A więc
c.d.n.