Mit Australii jest powszechny, o czym przekonałam się
w czasie swojej rocznej podróży dookoła świata. Ludzie marzą o wylądowaniu w słonecznym kraju za oceanem,
kraju kangurów i koali. Ciągle istnieje wiara, że w głębi tego najmniejszego, osobliwego i egzotycznego
kontynentu, w odległym buszu, na pustyni, wśród pasm górskich, kanionów i jeziorek - bilabong, zdołał
uchronić się dawny jego romantyzm.
Od kilkunastu lat ciekawość prowadziła mnie po wielu zakątkach mojej
drugiej ojczyzny, ale głównie po gęsto zaludnionej strefie wybrzeża południowego, zachodniego i wschodniego.
Tym razem moja ciekawska natura, chęć przeżycia kolejnej przygody - dotarcia tam, gdzie jeszcze nie byłam i
uwierzenia znów w samą siebie - poprowadziła mnie w głąb Australii - outback.
Jaki obszar określa się mianem outback? Jest to część kraju z tysiącami
bitych i żwirowych dróg, pełnych czerwonego kurzu, ogromnych przestrzeni, niezwykle odmiennego życia natury,
przystosowanej do spiekot i ulewnych, tropikalnych opadów. Jest to kraj tysięcy opowieści i legend, zarówno
tubylców - Aborygenów, jak i białych osadników. Jest to część kraju rozciągająca się pomiędzy całym
wybrzeżem północnym a środkiem wybrzeża południowego, z całością Australii Centralnej.
W trakcie wędrówki w głąb Australii poruszałam się samolotami małymi i
dużymi, autobusami, samochodami zwykłymi i terenowymi, katamaranem, łodziami, kajakiem, rowerem, pociągiem,
no i ... pieszo. Pokonywałam przestrzeń tysięcy kilometrów, o jakiej wiele osób w Europie nie ma nawet
wyobrażenia.
W Australii Centralnej doświadczyłam spiekot pustyni,
ale także spacerowałam wśród oszronionych mrozem ścieżek, Chodząc śladami plemion aborygeńskich koło Uluru
(Ayers Rock), świętej góry - miejsca obrzędów krajowców, największej jednolitej skały świata, położonej w
sercu Wielkiego Lądu - fotografowałam i rozmyślałam. Wędrujące po niebie słońce barwiło Uluru w ciągu dnia
odmianami fioletu, szafiru, aż do czerwieni i odmian pomarańczu. Popijając szampana składałam hołd
mieniącemu się od kolorów zachodzącemu słońcu.
Nagłym kontrastem po czerwonej, kamienistej ziemi stały się setki
egzotycznych palm, tropikalnej roślinności, jeziorek z kryształową wodą odbijających lśniące, białawe
eukaliptusy w położonej niedaleko Dolinie Palm (Palm Valley), do której dotarłam wyboistymi drogami.
Jadąc na północ Astralii Zachodniej, do rozległego rejonu Kimberly,
urzeczywistniałam swoje wieloletnie marzenia. Jest to słynny obszar drzew - olbrzymów, baobabów, zwanych
drzewami butelkowymi, o niezwykłych, groteskowych kształtach.
Kimberley to również rejon wielu pasm górskich, wśród których jednym ze słynniejszych jest Pumululu (Bungle
Bungle) z monstrualnymi skalnymi kopułami i wąwozami oraz z ukrytą wśród nich roślinnością, a szczególnie
cieniutkimi, ale bardzo wysokimi, smukłymi palmami. Ten niezwykły, bardzo odizolowany i niezmiennie
romantyczny obszar przecina wiele rzek i wąwozów. Kimberley ma też ogromne znaczenie rytualne dla
miejscowych grup Aborygenów.
Wybrzeże północnego Kimberley odkrywałam spacerując po słynnych plażach w
Broom. Białe piaski kontrastowały z czerwonymi skałami i urwiskami oraz turkusowoniebieską wodą Oceanu
Indyjskiego. Szczególnie trudno dostępne i dzikie plaże Przylądka Leveque i ich bajkowe otoczenie robiły na
mnie wrażenie, jakbym była w raju.
Nieduże miasteczko Broom w Kimberley znane jest na całym świecie jako
centrum hodowli i połowu unikalnych pereł australijskich. Odwiedzając farmę pereł wpatrywałam się w niedużą
kremową kulkę wartości tysięcy dolarów i myslałam nie tylko o jej pięknie, ale też i o smutnej historii
poławiaczy tego klejnotu, którzy tak często płacili zań najwyższą cenę, jaką było ich życie.
Tutaj rozmyślałam też o blaskach i cieniach wielu innych australijskich
klejnotów, takich jak złoto, brylanty i opale, których wiele zobaczyłam po drodze w innych regionach
Australii. Poznałam też ludzi - poszukiwaczy i marzycieli, których warunki życia niewiele zmieniły się od
czasów pierwszych pionierów i odkrywców tego kontynentu.
Ich życie w trudnych, prymitywnych warunkach często i dziś pozbawione jest blasku - w przeciwieństwie do
blasku poszukiwanych przez nich drogocenności. Tylko niewielu powiodło się i migotliwy połysk opali,
brylantów, złota czy pereł rozświetlił ich życie. Ale nieustanne marzenie o przygodzie i szybkim wzbogaceniu
się jest stale silnym magnesem dla tysięcy tych, którzy dalej jak krety wkopują się w ziemię szukając opali;
wpatrują się w kamyki pragnąc w nich zobaczyć złoty nugat, rozkopują góry z nadzieją ujrzenia blasku
diamentu czy nurkują w głębie oceanu, by ze środka niepozornego małża wydrzeć połyskliwą kulkę - perłę.
Queensland, północno-wschodnia część Australii, zakończona jest Przylądkiem
York, gdzie dotarłam pod koniec wędrówki. Stąd ciekawość zawiodła mnie na Wyspę Czwartkową (Thursday
Island), gdzie przed laty roiło się od poławiaczy pereł. Obecnie zostało ich niewielu. Przylądek York,
wyboistymi drogami i przeprawami przez rzeki, wprowadził mnie w upalny świat tysięcy termitier oraz w rejon
tropiku z jego wielobarwnymi, egzotycznymi kwiatami. Byłam zauroczona wieloma odmianami różnych rozmiarów i
kolorów lilii wodnych, które tu są nie tylko ozdobą, ale także znajdują zastosowanie w aborygeńskiej
kuchni.
Wyspa Magnetyczna (Magnetic Island) byłą ostatnim odcinkiem tej przygody.
Wędrowałam wśród lasów i gór, zachwycając się po raz kolejny odmienną roślinnością, skalistym wybrzeżem
otoczonym rafami koralowymi. Cieszyłam się widokiem misiów koala, kolorowych papug i innych ptaków.
Włóczyłam się po odludnych plażach, pływając i nurkując w przejrzystej, niebieskiej wodzie, pod którą kryło
się tyle barwnego życia.
Ale nie tylko przyroda i natura mnie fascynowały. Moja żyłka podróżnicza,
ciekawość i otwartość wobec ludzi pozwoliła mi poznać mieszkańców kraju, zarówno białych osadników, jak i
Aborygenów. Jack, 70-letni były poszukiwacz złota z Terytorium Północnego, łowca krokodyli, przyjaciel
Aborygenów był ciekawym przewodnikiem. Od kilkudziesięciu lat żyje w surowych warunkach obozowiska w buszu.
Popijając billy tea - herbatę z ogniska, gawędziliśmy o jego tak odmiennych od moich, ale jakże bogatych
wartościach i doświadczeniach życiowych.
Odmienne doświadczenia przyniósł mi kontakt z Aborygenami Tiwi z wyspy
Bathurst, na północ od Darwin na Terytorium Północnym. Po kilku godzinach na wyspie
moja dusza została "oczyszczona" dymem podczas ich rytualnego tańca. Później, siedząc na ziemi z kobietami
Tiwi, malowałam swoją muszelkę, używając ich tradycyjnych symboli dekoracyjnych oraz mieniących się całą
gamą odcieni naturalnych farb z ochry. Czułam, jak spontanicznie zostałam zaakceptowana jako "swoja" i
dlatego pozwolono mi na fotografowanie, co jest tam bardzo trudne.
Młodą i urodziwą Aborygenkę, Sammie, poznałam w autobusie jadąc do
Kimberley w Zachodniej Australii. Parę dni później poznała mnie ze swoją matką, Nancy, siostrami, braćmi,
kuzynami i dalszą rodziną, czyli z prawie połową wioski Wyndham. Byłam tylko jedną z kilkunastu białych osób
wśród grona kilkuset krajowców. Muzyka zespołów aborygeńskich rozbrzmiewała daleko i zachęcała do tańca. W
tej atmosferze wspaniałej zabawy bez alkoholu zrozumiałam, jak często mamy fałszywy obraz tych ludzi.
Rozmawiałam, śmiejąc się i tańcząc z nimi czułam się, jakbyśmy znali się od lat.
Aborygenów z grupy Bunubaw Kimberley poznałam koło Wąwozu Geike oraz Wąwozu
Windjama. Młody Jarragugi z tego plemienia wprowadził mnie w świat ich tradycji i zwyczajów oraz zapoznał
mnie z tajnikami kuchni, obficie czerpiącej z dobrodziejstw australijskiego buszu. Pokazał wiele roślin, a
szczególnie te, które mają do dziś zastosowanie lecznicze, dodając, że wiedzę tę przekazała mu matka.
Jarragugi zaprowadził mnie także do ukrytego w buszu jeziorka z kryształową źródlaną wodą, miejsca
tajemniczych obrzędów inicjacji.
Outback dał mi również możliwość wielokrotnego spędzania wieczorów przy
migotliwym świetle ogniska. Gawędząc z przewodnikami o poznanych miejscach i ludziach, kładłam się spać do
swojego swagu - tradycyjnego w Australii tobołka, składającego się z brezentowej płachty i cienkiego
materacyka. Leżąc na otwartej przestrzeni na ziemi, wpatrywałam się w niebo nabierające barwy głębokiego,
przeźroczystego granatu, aż do chwili, gdy wypełniało się gwiazdami błyszczącymi czystym, intensywnym
blaskiem. Zasypiając, wsłuchiwałam się w ciszę wypełnioną dyskretnymi szmerami, życiem pustyni i buszu.
Australijski outback nie był dla mnie tylko przygodą. Stał się również
źródłem rozszerzenia wiedzy o głębi kraju, czerpanej z bezpośredniej obserwacji przyrody i ludzi.