Opowiedzieliśmy o naszej wycieczce samochodowej do
Holandii. Chcieliśmy możliwie tanio zobaczyć najciekawsze miasta, zabytki i krajobrazy, zajrzeć do muzeów.
Nocowaliśmy na kempingach (z jednym wyjątkiem - kiedy udało nam się ukryć w gęstym lesie); w naszym
Citroënie Berlingo możemy wygodnie spać w dwie osoby - zastępuje nam "kamper".
Do północnej Holandii wjechaliśmy z Niemiec, naszym pierwszym miastem na
trasie było Groningen. Ze szczytu wieży kościoła św. Marcina, dominującej nad miastem, obejrzeliśmy całą
okolicę i wypatrzyliśmy osobliwy ogród między domami. Z bliska okazało się, że są to dwa wyposażone w "okna"
i "drzwi" pierścienie-tunele z gęstych, odpowiednio przystrzyżonych drzew. Wewnątrz tuneli można swobodnie
chodzić. Centrum każdego okręgu ozdobiono drzewkiem ukształtowanym w spiralną "bombkę". W Groningen pierwszy
raz natknęliśmy się na kanały żeglowne. Mieliśmy przymusowy postój przed zwodzonym mostem, akurat
podniesionym dla przepuszczenia barek.
Kilkadziesiąt kilometrów od miasta w kilku miejscach spotkać można tzw.
Hunebed - megalityczne grobowce, datowane z dużą niepewnością na 4-5 tysięcy lat przed naszą erą.
Obejrzeliśmy kilka takich stanowisk - jedno zwłaszcza zadziwiło nas karkołomną konstrukcją: wielotonowe
bloki spoczywają na czubkach innych, lekceważąc grawitację, a pod nimi można przechodzić.
Inną osobliwością w tej okolicy są współcześnie zrekonstruowane fosy i wały
tworzące w XVI w. fortyfikacje w kształcie pięcioramiennych, głęboko wciętych współśrodkowych gwiazd. Te
umocnienia w owym czasie miały bronić przejścia przez bagna ze wschodu na zachód (spróbujmy zgadnąć, kto
Holendrom zagrażał ze wschodu). Dziś autokary, głównie niemieckie, przeciskają się przez dwa zwodzone mosty
i zatrzymują w zbudowanej wewnątrz umocnień "turystycznej wiosce", a zwiedzający z zapałem wdrapują się na
wały, fotografują kościółek, wąskie uliczki i nieczynny wiatrak, no i oczywiście ku zadowoleniu mieszkańców
wstępują na lunch i kupują pamiątki.
Mówi się, że świat stworzył Pan Bóg, a Holandię Holendrzy. Dowodem są
poldery - wydarte morzu obszary, które po odsoleniu gleby są dziś użytkowane jako znakomite tereny rolnicze.
Aby je stworzyć Holendrzy usypali wielokilometrowe, umocnione betonem tamy ziemne, zbudowali system
przepompowni i śluz dla statków i dziś nie obawiają się już sztormów i katastrofalnych powodzi, jakie kiedyś
pustoszyły obszary kraju przylegające do Morza Północnego.
Po najważniejszej tamie Afsluitdijk o długości ponad 20 km biegnie
autostrada. W ośrodku informacyjnym oglądamy schematy i zdjęcia z budowy tamy w latach trzydziestych, z
uroczystości zasypania ostatniej przerwy w wale. Plansze pokazują, jak znacznie wzrosła "użytkowa"
powierzchnia kraju: polder północno-wschodni, poldery Wieringermeer, Masterbroek, Flevoland - setki tysięcy
hektarów ziem rolniczych. Ale dziś osuszanie morza się nie opłaca.
Nas, przybyszów z Polski, zdumiewał brak większych różnic pomiędzy stopą
życiową, stylem życia i wykształceniem mieszkańców wsi i miasta.
W różnych regionach Holandii spotykamy z daleka widoczne wiatraki: te
stare, które kiedyś pompowały wodę do kanałów, i te nowe, dostarczające energii elektrycznej w pełnej
zgodzie z wymogami ekologii. Typowy nowoczesny wiatrak ma 250 kilowatów mocy. A kręcą się w wielu miejscach,
po kilka obok siebie.
Najciekawszym obiektem w miasteczku Enkhuizen okazał się zajmujący całą
wysepkę na "wewnętrznym morzu" skansen, w którym zgromadzono domki rybaków, dziewiętnastowieczne sklepiki,
niewielki kościół, oraz wszystko co się wiąże z morzem: łodzie, sieci, wędzarnie ryb. Można kupić miejscowe
przysmaki albo całą rodzinę ubrać w stroje ludowe z nieodłącznymi sabotami.
Wreszcie dojechaliśmy do Amsterdamu, pobieżnie już nam znanego.
Wiedzieliśmy, czego się możemy spodziewać: tłumów ludzi "na luzie" wszelkich ras i kolorów skóry, mnogości
kanałów i odbijających się w nich pięknych mieszczańskich kamienic o wąskich, dwu- lub trzyokiennych
fasadach, które najlepiej ogląda się z pokładu turystycznych stateczków. Ale nie wiedzieliśmy, że egzotyczne
panienki, reklamujące w oknach niemal wszystkie swe wdzięki, "pracują" także w dzień i to tuż koło
zabytkowego Oude Kerk, czyli Starego Kościoła...
Dwa dni "straciliśmy" na muzea: Rijksmuseum i Stedelijk. Jeszcze miała być
wystawa Van Gogha, ale wciąż było przed otwarciem...
A potem były kolejne miasta i miasteczka z obowiązkowym "Domem Wagi",
kanałami, zwodzonymi mostami, malowniczymi uliczkami i gotyckimi katedrami lub kościołami w sąsiedztwie
reprezentacyjnego ratusza. Haga, Utrecht, Breda, Delft, Lejda, Gouda (wymawia się hauda, spróbujmy u nas
w stoisku nabiałowym poprosić 10 dag haudy!). Co nas zdumiewało, to odsunięte zasłony w oknach uroczych,
zadbanych, parterowych domków, mimo że chodniki biegną tuż pod domami. Z zachwytem zaglądaliśmy do
prześlicznie urządzonych saloników; staraliśmy się robić to ukradkiem - niepotrzebnie, bo okna specjalnie
się odsłania, żeby przechodnie mogli podziwiać wnętrza!
Wspomnijmy jeszcze tylko, że w Goudzie w kościele św. Jana zachowały się
64 ogromne, zachwycające witraże z drugiej połowy XVI w., przedstawiające w części górnej sceny biblijne
lub historyczne bitwy, a u dołu świętych pańskich i donatorów (dziś powiedzielibyśmy "sponsorów") owych
witraży.
W Delft zwiedzaliśmy muzeum fajansu we wspaniałych, kilkusetletnich
wnętrzach i widzieliśmy fajansowy pomnik krowy na wysokim cokole... Ale "butelek lejdejskich" w Lejdzie
nie oglądaliśmy, bo muzeum starych przyrządów naukowych było nieczynne.
W Utrechcie obejrzeliśmy "katedrę, której nie ma". Dlaczego? Zachęcamy do
pojechania i rozwiązania tej małej zagadki.
My też wybieramy się do Holandii jeszcze raz!