Po obejrzeniu grupy gejzerów w otoczeniu Old Faithful
pojechaliśmy na północ, do Mammoth Hot Springs, największej osady na terenie parku Yellowstone. Na głównej
(i właściwie jedynej) ulicy miasteczka natknęliśmy się na tłum turystów przyglądających się stadu jeleni
wapiti. Łanie i młodzież nie zwracając uwagi na ludzi pasły się na strzyżonym trawniku tuż obok hotelu,
piękny jeleń pilnował swego stada, a samotny młodzieniaszek, na razie "bez żadnej szansy u pań" pasł się
oddzielnie. Kiedy upał zaczął dokuczać, całe stado powędrowało w poprzek głównej ulicy pod rozłożyste
drzewo. Strażniczka parku na kilka minut wstrzymała ruch samochodów...
Główną atrakcją Mammoth Hot Springs jest 50 gorących
źródeł na zboczu wzgórza.
Płynąca z nich woda przesycona związkami wapnia tworzy na powierzchni grupy na ogół białych, ale czasem i
wielobarwnych (dzięki glonom) skał o charakterystycznych kształtach. Kto był w Turcji, w Pamukkale, wie jak
to wygląda. Według geologów potrzebny jest szereg warunków, by taki krajobraz powstał: woda z opadów deszczu
i śniegu musi znaleźć się w głębi ziemi, by ogrzać się dzięki bliskości zbiorników magmy, rozpuścić w sobie
dwutlenek węgla i jako roztwór kwasu węglowego przepłynąć przez pokłady wapienia. Na powierzchni ziemi
następuje proces odwrotny: CO2 ulatuje, węglan wapnia wytrąca się i osadza tworząc tarasy,
baseny, baseniki, śnieżnobiałe kamienne kaskady - niezwykle efektowne formacje skalne, zwłaszcza o poranku,
kiedy słońce prześwietla unoszące się obłoczki pary i grą świateł i cieni nadaje skałkom niepowtarzalny
wyraz.
W okolicach Mammoth Hot Springs wyznaczono szereg łatwiejszych i
trudniejszych tras dla pieszych. Wybraliśmy się na półdniowy spacer do Bobrowych Jezior. Warto było: lasy
prześliczne, ścieżka wspięła się po pagórkach wysoko ponad sąsiednie doliny, aby obejść dookoła dwa
malownicze jeziorka. Bobrów wprawdzie nie było, ale pozostały ślady ich działalności: dwie tamy, nieco już
zniszczone, ale nadal podnoszące poziom wody w strumyku.
We wschodniej części parku Yellowstone
z południa na północ płynie z jeziora Yellowstone rzeka Yellowstone (jakąż pomysłowość w nazywaniu obiektów
wykazali tu Amerykanie!). Rzeka przebija się głębokim kanionem przez skały wulkaniczne z grupy porfirów,
zwane ryolitami. Kanion jest piękny, ma długość 32 km, głębokość od 240 do 360 m przy szerokości od 450 do
1200 m. Wzdłuż obu stromych krawędzi poprowadzono ścieżki łączące szereg efektownie położonych punktów
widokowych. Tam gdzie miękki ryolit przechodzi w twardy ryolit, powstały dwa piękne wodospady o wysokości
33 i 93 m.
Od południa do parku Yellowstone przylega kolejny
park narodowy - Grand Teton. Jego dominujący akcent stanowią strome góry o wyglądzie Tatr Wysokich, ale w
amerykańskiej skali: ich najwyższy szczyt mierzy prawie 4200 m. I tutaj turysta może uczestniczyć w "lekcji
geologii": okazuje się, że mamy do czynienia z wielkim uskokiem. Skorupa ziemska od zachodu wypiętrza się
tworząc wspomniane pasmo górskie, od wschodu zapada w głąb - na styku powstało spore, wykorzystywane dla
sportów wodnych Jezioro Jacksona.
Intrygująca nazwa "Craters of the Moon" zachęciła nas do odwiedzenia tego
parku w stanie Idaho. Okazało się, że jest to wielki obszar działalności wulkanicznej, która niedawno
(zaledwie 2000 lat temu) wygasła. Pierwsi podróżnicy, którzy tu w XIX w. dotarli, pisali o tej okolicy: "To
najdziwniejsze 75 mil kwadratowych kontynentu amerykańskiego", "niesamowity księżycowy krajobraz" lub
"muzeum wulkanizmu na świeżym powietrzu". I rzeczywiście. Wprawdzie kratery trudno porównać rozmiarami z
Wezuwiuszem, ale różnorodność wulkanicznych obiektów jest znaczna.
Można się wspiąć na szczyt stumetrowego stożka usypanego z drobnego czarnego żwiru, można przekroczyć
krawędź kaldery innego wulkanu i zajrzeć do wnętrza, gdzie z trudem walczy o życie parę drzew, można błąkać
się wśród przypominających zamczyska skał Diabelskiego Ogrodu (z tym błąkaniem to lekka przesada, bo wolno
chodzić wyłącznie po dobrze utrzymanych ścieżkach, dostępnych nawet dla inwalidzkich wózków). Warto wreszcie
w innym miejscu zrobić dwukilometrowy spacer po lawowym polu, by przyjrzeć się z bliska typowym formom lawy,
nazywanym z hawajskiego lawą aa (co jakoby znaczy "wrogą", "nieprzyjazną" - bo jest szorstka,
ostrokrawędziasta, kaleczy ciało i prawie nie można po niej chodzić) i lawą pahoehoe ("przyjazną", o
gładkiej powierzchni, tworzącą zaokrąglone buły i warkocze).
W głębi owego stosunkowo równego pola lawy nagle spotykamy zapadliska
przechodzące w poziome tunele.
To pozostałości po dawnych rzekach lawy. Rozżarzona lawa płynąc jakimś korytem stygła przede wszystkim od
góry - powstawała nad nią zestalona skorupa, rzeka lawy "schodziła do podziemia", a po jakimś czasie, kiedy
aktywność wulkanu zmalała, stopniowo zamieniała się w strużkę, aż wreszcie całkiem przestawała płynąć.
Pozostawał pusty tunel o średnicy od paru do kilkunastu metrów, niekiedy kilkusetmetrowej długości. Kilka
takich tuneli można zwiedzać, wchodząc przez jedno zawalisko, wychodząc przez inne. Trzeba jednak mieć
latarkę, bo dno jest bardzo nierówne.
Wreszcie zmieniliśmy kierunek naszej podróży: z zachodniego na
południowo-wschodni, by dotrzeć do słynnych parków narodowych w stanie Utah - od Arches do Zion (o czym
będzie w następnym odcinku).
Po drodze do stolicy Mormonów Salt Lake City
zajrzeliśmy na Antelope Island. Do wyspy na Wielkim Jeziorze Słonym dojeżdża się dziesięciokilometrową
prostoliniową groblą, dopiero na samym końcu zagiętą pod kątem prostym. Dla kierowcy taka droga jest
okropnie nudna, zwłaszcza że obowiązuje na niej ograniczenie szybkości do 30 mil na godzinę. Cała wyspa jest
parkiem narodowym. Na stepowych wzgórzach pasą się stada bizonów, a przez lornetkę udało nam się wypatrzeć
płochliwego widłoroga (antylopę widłorogą). Od tego gatunku wyspa wzięła swą nazwę.