Już w latach młodzieńczych marzyłem o podróży dookoła
świata. Wtedy chciałem wraz z kolegami wyjechać do Afryki i dalej na wyspy Pacyfiku, co oczywiście się nie
udało. Natomiast udało się zwiedzić kawał Azji: dawną Rosję, Koreę, Mongolię częściowo Chiny, dokładnie
przedeptać całe Tatry, trochę Kaukaz, Krym. Od pewnego czasu pilotuję wycieczki turystyczne, co pozwoliło mi
zwiedzić większość krajów Europy.
Ale marzenie młodości ciągle powracało. Dwa lata temu zacząłem
przygotowywać podróż mojego życia. Pominę sprawy związane z całokształtem przygotowań, wspomnę tylko, że
uwzględniając proponowane "stopovery" przy bilecie lotniczym, opracowałem szczegółową trasę dookoła świata i
wybrałem kraje, do których zamierzałem dotrzeć.
Były to: Australia, Nowa Zelandia, Pacyfik, Wyspy Oceanii: Rarotonga
i Tahiti oraz Kalifornia i Newada w Stanach Zjednoczonych.
W Australii miałem gwarancję dłuższego pobytu i pracy na uzyskanie środków
na dalszą podróż, co nie zawiodło mnie, więc plan został wykonany z nadwyżką, gdyż poza Kalifornią i Newadą
zwiedziłem jeszcze kilka stanów USA oraz byłem w Tijuanie w Meksyku.
Podróż trwała ponad pół roku i według moich obliczeń, gdybym na trasie nie
korzystał z przygotowanych wcześniej różnych ułatwień, typu darmowych, map, przewodników i materiałów
informacyjnych oraz nie odwiedzał na trasie rodziny i znajomych, musiałbym przeznaczyć na swoją "podróż
życia" drugie tyle pieniędzy. Ale nawet gdybym miał ich nieograniczoną ilość, cóż to byłaby za wyprawa,
którą nie kieruje przypadek, przygoda i łańcuch ludzi dobrej woli.
Pierwszy etap podróży - Australia
Z lotniska w Amsterdamie wyleciałem o g. 19.20, 7 kwietnia, olbrzymim,
zabierającym ponad 400 ludzi Boeningiem 747. W Kuala-Lumpur na supernowoczesnym, klimatyzowanym lotnisku
byłem następnego dnia, tu w ramach tranzytu spędziłem kilka godzin i wieczorem wystartowałem do Australii. Z
rana o 6.30, zgodnie z planem przyleciałem na lotnisko do Sydney, gdzie oczekiwała mnie rodzinka. Udaliśmy
się natychmiast do domu w dzielnicy Yagoona.
Z Warszawy wyleciałem z początkiem wiosny, a do Sydney dotarłem z
początkiem jesieni. Już po wyjściu z samolotu, uderzyło mnie ciepłe suche powietrze, nadciągające znad Gór
Błękitnych.
W Australii postawiłem sobie konkretny cel, poza turystyką miejscową
zarobić na dalsze zwiedzenie Wysp Oceanii i ewentualnie USA.
Temat zarobkowania pominę, ale muszę zaznaczyć, że postawa członków Polonii
zrzeszonej w Klubach Polskich w Sydney, w kwestii udzielania innym Polakom pomocy np. w znalezieniu pracy, a
także w życiu towarzyskim jest wspaniała. W sumie chciałem stwierdzić, że udało mi się przy pomocy członków
Klubu Polskiego oraz mojej kuzynki powyższy plan zrealizować oraz poznać dokładnie Sydney i zwiedzić Nową
Południową Walię, cześć Victorii i Queensland.
Samo Sydney sprawia niezapomniane wrażenie, jest niewątpliwie
najpiękniejszym miastem Australii, a może i świata. Słynne City z przepięknym parkiem królewskim, ogrodem
botanicznym, ogrodem zoologicznym Taronga, słynnym mostem Harbour i najsłynniejszą Operą Świata oraz mądrze
i pięknie położonymi parterowymi dzielnicami, oryginalnymi obiektami olimpijskimi oraz starym "Sydney Old
Town".
Byłem także w stolicy kraju, Canberze, praktycznie zabudowanej i pięknie
położonej. Zwiedziłem tam stary i nowy Parlament, Memoriał - miejsce pamięci uczestników wszystkich wojen, w
których brali udział Australijczycy, muzea-szkoły związane z kulturą, sztuką i najnowszą techniką, różnymi
obiektami użyteczności publicznej, kościoły, w tym również kościół Polski.
Nie mogłem nie być w przepięknych górach Błękitnych, gdzie poszedłem
szlakiem na "Trzy siostry", wędrowałem po buszu, zwiedzałem zabytkowe XIX wieczne domostwa, byłem w górach
Śnieżnych, gdzie jeździłem na nartach i zaliczyłem najwyższy szczyt Australii Górę Kościuszki - 2230 m.
Przejechałem ponad 3000 km od Sydney do Brisbane, zwiedzając po drodze
słynne farmy bydła i owiec (oglądając ich strzyżenie), olbrzymie plantacje bananów aż do słynnego
Queenslandu, gdzie zwiedziłem najpiękniejsze plaże świata: Serfis Paradise i Gold Coast. Niestety, czas i
przestrzeń nie pozwoliły mi być jeszcze w wielu innych słynnych miejscach centralnej Australii.
Poznałem wielu fantastycznych rodaków, byłem na różnych imprezach,
zaczynając od ważnych spotkań np. z panią Wiłkomirską, spotkań w klubach polskich w Centrum kultury
aborygeńskiej, pokazach w Oceanarium i w zoo (delfinów, kangurów, krokodyli, emu, kazuarów, koali), a
kończąc na pięknych wieczorach tanecznych oraz weekendach w buszu.
Drugi etap podróży - Nowa Zelandia
Wellington to najpiękniej na świecie położona stolica Nowej Zelandii,
zwanej tutaj Kivi Country. Ten kraj, leżący na końcu świata, położony na największych wyspach Pacyfiku był
przecież wymarzonym, najdalszym celem mojej podróży. Sam przelot samolotem, przy pięknej słonecznej pogodzie
dał niezapomniane widoki. Pośród niezmierzonych przestrzeni dwie duże zielone wyspy, ze strzelistymi białymi
górami, zanurzonymi w błękitnych wodach Pacyfiku i Morza Tasmana zauroczyły mnie całkowicie. Myślę, że
maksymalnie wykorzystałem miesięczny pobyt.
Najpierw przez kilka dni zwiedzałem region stolicy położonej w niewielkiej
odległości od Wyspy Południowej, oddzielonej od niej 16 km Cieśniną Cooka. Samą stolicę mogłem poznać dzięki
koledze, który tu mieszka od 12 lat i czynnie uczestniczy w życiu pięciotysięcznej Polonii. 300-tysięczny
Wellington leży na stromych wzgórzach przypominając olbrzymi amfiteatr. Wokół zatoki rozsiane są liczne
wspaniałe budowle o wyszukanych kształtach, także drewniane domy i wille mieszkalne w stylu wiktoriańskim,
lotnisko zbudowane na zatoce oraz nowoczesny port. Na jednym z zielonych wzgórz w dzielnicy Kelburne mieści
się w pięknej drewnianej willi Ambasada RP. Stąd roztacza się wspaniały widok na zatokę. Tutaj prowadzi z
centrum kolejka linowa, która jest atrakcją turystyczną. W centrum mieszczą się nowoczesne gmachy: Parlament
Building, Te Papa Muzeum, Old Government Building - największy na półkuli południowej drewniany budynek,
niegdyś siedziba rządu, Katedra św. Pawła - też unikatowy drewniany budynek w stylu gotyckim, wspaniały park
i ogród botaniczny z oryginalną roślinnością, zoo ze słynnym ptakiem-nielotem kiwi oraz centrum handlowe i
rozrywkowe z nadbrzeżem Lambton Quay, bulwarem nad zatoką i plażami miejskimi.
Stąd udałem się promem i dalej autobusami Newmana dookoła Wyspy
Południowej. Już 3-godzinny rejs Cieśniną Cooka do Picton dostarcza niezapomnianych wrażeń, szczególnie pod
koniec, kiedy płynie się przepięknymi fiordami m.in. wspaniałym Fiordem Królowej Charlotty. Z portu Picton
malowniczo położonego nad zatoczką do Kaikoura przejeżdżałem wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Kiedyś był to jeden z
największych portów wielorybniczych, obecnie przy dobrej pogodzie wypływa się na oglądanie wielorybów. Dalej
pojechałem do najbardziej angielskiego, poza granicami Anglii, miasta Christchurch - 300-tysięcznego
największego na Wyspie Południowej, z zabytkowym centrum, katedrą i placem katedralnym. Następnie przez Mt
Cook National Park pod najwyższy szczyt Nowej Zelandii - Mount Cook (3754 m), do wioski górskiej o tej samej
nazwie. Widoki na ośnieżone szczyty górskie oraz jeden z najdłuższych na świecie lodowców Tasman Glacier (30
km) były wspaniałe. Potem przejazd wspaniałą trasą przez Mackenzie Country do Queenstown. Kraina Mackenzie
do dzisiaj zachowała swój farmerski charakter. Znajduje się tutaj około 40 farm. Nadzorowane są one przez
wspaniałe psy pasterskie, które uczczono nawet pomnikiem. Nad wyjątkowo pięknym jeziorem Tekapo, nad którym
rozciąga się malownicza panorama Alp Południowych stoi pomnik Psa, wykonany z brązu przez żonę jednego z
farmerów. Obok stoi kościółek "Dobrego Pasterza" z ołtarzem na tle wielkiego panoramicznego okna, z którego
rozciąga się wspaniały widok na wspomniane jezioro.
Queenstown - miasto cudownie położone nad wielkim jeziorem Wakatipu jest
nie tylko bazą wypadową w góry i pola złotonośne, ale również do najsłynniejszych na świecie fiordów w
Fiordland National Park. Więc z Queenstown udałem się do miasteczka Te Anu nad jeziorem o tej samej nazwie,
które słynie też z jaskiń z tysiącami robaczków świętojańskich, z którego wystartowałem do najpiękniejszego
fiordu świata Milford Sound. Fiord ten ma długość 16 km i najbardziej groźny szczyt Mitre Peak o wys. 1694
m, uważany za najwyższy klif fiordowy na świecie. Dopłynęliśmy aż do morza Tasmana, po drodze zaliczyliśmy
liczne wodospady i oglądaliśmy wspaniałe delfiny towarzyszące statkowi.
Dalej trasa prowadziła przez obszary lasów deszczowych, nad morzem Tasmana
do Westland National Park, którego największą atrakcją są dwa lodowce - Franz Josef Glacier i Fox Glacier, u
podnóży których leżą miasteczka o tych samych nazwach. Lodowce są jedynymi na świecie, które kończą swój
bieg w lasach deszczowych morskiego klimatu umiarkowanego 250 m nad poziomem morza. Po noclegu w Franz Josef
trasa prowadziła nad fantastycznymi klifami morskimi, wiła się ona wśród gór i lasów do miasteczka Hokitika,
leżącego dawniej w centrum rejonu bogatego w złoto i greenstone a obecnie słynącego z akwarium z
największymi, bo 3-metrowej długości węgorzami oraz z niedalekiej repliki miasteczka poszukiwaczy złota -
Shntytown. Największym miastem zachodniego wybrzeża jest 9-tysięczne Greymouth, dalej Panakaiki, gdzie
rozpoczyna się Park Narodowy Paparoa, w którym rosną wysunięte najbardziej na południe palmy. Potem
zatrzymałem się nad samym morzem rozbijającym się o wapienne osobliwe skały o nazwie Pancake Rocks w osadzie
Punakaiki. Cała trasa przebiegała wzdłuż gór, w słabo zaludnionym terenie, dobrą asfaltową drogą nad morzem
Tasmana, około 600 km i dostarczała wielu niezapomnianych wrażeń, wszystkich nie sposób w tak krótkiej
relacji opisać.
Przemieszczanie się autokarem zajmowało sporo czasu, ale Wyspa Południowa
jest przepiękna, a jazda prawie pustymi drogami pozwala na pełną koncentrację turystyczną i relaks. Jadąc w
kierunku Nelson mijałem liczne punkty widokowe i parkingi umożliwiające obserwację cudownej scenerii oraz
niezwykłego bogactwa czystych gór, lasów, rzek, jezior, plaż i morza. Region ten charakteryzuje się także
największą liczbą dni słonecznych w Nowej Zelandii. W masywie Arthur Range znajduje się sieć jaskiń, które
uchodzą za jedną z najbardziej rozległych na świecie. Samo 55-tysięczne miasto Nelson ma wiele ciekawych
XIX-wiecznych zabytków. Stąd było już blisko do portu promowego Picton. Znowu miałem okazję popłynąć
pięknymi fiordami i Cieśniną Cooka do Wellington. Tak więc objechałem całą Wyspę Południową. Klimat, mimo
lipca, pozwolił na podziwianie ciągle zielonych drzew i łąk z milionami owiec. Najbardziej podziwiałem
krainę Fiordlandu otoczoną soczystą, subtropikalną roślinnością, krainę podobną trochę do fiordów
norweskich, ale rzuconą nad Morze Śródziemne.
Teraz z Wellington poleciałem samolotem prosto do Auckland - stolicy
południowego Pacyfiku. To jedyne ponadmilionowe miasto w kraju Kiwi. Mimo braku statusu stolicy, podobnie
jak australijskie Sydney, jest wspaniale położonym, wieloetnicznym miastem kraju. Wielu jego mieszkańców
pochodzi z wyspiarskich państw Pacyfiku. Na przykład więcej obywateli Wysp Cooka mieszka w Auckland niż na
swoich wyspach.
W Auckland od razu nawiązałem kontakt z polskim biurem turystycznym - Green
Lite Travel, prowadzonym przez Marię i Bogusława Nowaków, którzy z wielkim zaangażowaniem i serdecznością
pomogli mi w dalszych podróżach po Wyspie Północnej. Wyspa ta znana jest z gejzerów, gorących źródeł i
czynnych wulkanów. Przez jej środek przechodzi 200 km długości i 40 km szerokości pas aktywności
wulkanicznej, od wulkanu Mt Taranaki przez Taupo, Rotorua, po White Island - czynnego podmorskiego wulkanu,
aż do Wysp Tonga. Cieplejszy klimat, zjawiska geotermalne, egzotyczna, bujna roślinność, subtropikalna
przyroda oraz oryginalna i tajemnicza kultura Maorysów odróżniają Wyspę Północną od Południowej.
Zwiedzając cudowną stolicę Pacyfiku podziwiałem harmonię budowli
XIX-wiecznych z współczesnymi wieżowcami, np. nowoczesne centrum koncertowo-konferencyjne Aotea jest
wkomponowane w pobliżu XIX-wiecznej pięknej wieży zegarowej okazałego Town Hall i dalej oryginalnej Sky
Tower. Obok Sky City-Casina, licznych kafejek, sklepów, bazarów i muzeów, oglądałem piękny centralny park,
różane ogrody, ogród botaniczny, zoo, park rozrywki, wędrowałem po buszu i wzgórzach na południowych
krańcach miasta, spacerowałem po miejskich plażach Takapuna i Mission Bay.
Przejechałem jedną z najwspanialszych autostrad wzdłuż Pacyfiku na południe
przez Napier, Coromandel, Tauranga do niezapomnianego miasta gejzerów Rotorua, położonego nad jeziorem o tej
samej nazwie.
Rotorua - 50-tysięczne miasto, otoczone jest z każdej strony przepięknymi,
trawiastymi lub zalesionymi wzgórzami i pagórkami, wśród których występują gorące gejzery, bulgocące błota i
para o zapachu zgniłych jaj.
Według legendy od ok. 1350r. nad brzegami jeziora Rotorua zamieszkali
Maorysi, których potomkowie żyją do dzisiaj, kultywując swoją kulturę i zwyczaje. Obecny miejscowy rezerwat
Whakarewarewa - kultury maoryskiej i wód termalnych, odwiedziłem wraz z turystami i przewodnikiem maoryskim.
Najpierw nastąpiło tradycyjne powitanie słowami "Kia ora" potem "Hongi" tj. delikatne pocieranie się nosami,
tworzącymi atmosferę przyjaźni, następnie zapoznanie z historią migracji Maorysów z Hawaiki (nieznanego,
nieumiejscowionego do dzisiaj lądu) na Aotearoa - krainę obecnie nazywaną Nową Zelandią lub Kiwi Country,
potem zwiedzanie oryginalnej wioski Maorysów, zrekonstruowanej niedawno Tamaki Village, która "ożyła" na
czas pokazu, następnie ekspresyjne występy, tańce i śpiewy zespołu maoryskiego i na koniec degustacja
tradycyjnych potraw maoryskich oraz zakupy pamiątek po starej kulturze Maorysów, których tutaj nagromadzono
najwięcej.
Największą jednak atrakcją było zwiedzanie rezerwatu geotermicznego
Waiotapu - oglądanie źródła gorącej wody o temp. 80°C, gejzerów o erupcji 16-30 m, także bajecznie
kolorowych, bulgocących osadów błotnych, wspaniałych tarasów krzemowych, przypominających lodowce oraz
parującej wszędzie ziemi. Te wszystkie niezwykłe zjawiska geotermalne są spowodowane niesłychanie małą
grubością skorupy ziemskiej na tym obszarze. Podobne zjawiska na taka skalę można obserwować tylko w USA i
na Islandii.
Z Rotorua wróciłem przez Hamilton do Auckland. Po drodze obserwowałem
wypasy ogromnych stad owiec których w Nowej Zelandii na niecałe 4 000 000 ludzi jest podobno około
45 000 000. Spośród 5000 Polaków tam mieszkających tylko niewielki procent zajmuje się hodowlą owiec. W
większości mieszkają w aglomeracjach miejskich, a tych, których spotkałem, powodzi się dobrze.
W Auckland poczyniłem ostateczne przygotowania do lotu na największą Wyspę
Cooka, Rarotongę i wieczorem 18.08 siedziałem już w samolocie. Następnego dnia po przebyciu 3300 km
lądowałem już na międzynarodowym porcie lotniczym Rarotonga. Czy następnego dnia? Był przecież poranek dnia
17.08 - mimo wiedzy na temat międzynarodowej linii zmiany daty, był to najdziwniejszy dzień mojego życia.
Zarobiłem jak gdyby cały dzień, ale cały dzień nie mogłem się pozbierać.
Trzeci etap podróży - Rarotonga
Wyspa Rarotonga wchodzi w skład południowej grupy Wysp Cooka (w sumie 15
wysp), które zostały zasiedlone prawdopodobnie około 500-800r. przez Maorysów. Pierwsi Europejczycy pojawili
się już w XV w., ale tak naprawdę odkrył je w XVIII w. James Cook. Obecne państwo jest stowarzyszone z Nową
Zelandią i liczy 19 000 ludzi. Obowiązuje język maoryski oraz angielski, stolicą jest m. Avarua na
Rarotondze. Wszyscy wyspiarze mają przywileje Nowej Zelandii i stanowią część brytyjskiej Wspólnoty Narodów.
Panuje tam pogląd, że to z wyspy Rarotonga część Maorysów wypłynęło do Nowej Zelandii, rozpoczynając jej
polinezyjską kolonizację.
Większość Wysp Cooka grupy południowej stanowią wyspy wulkaniczne, ale
tylko Rarotonga jest naprawdę górzysta. Jej najwyższy szczyt Te Manga ma 623 m. Mnie udało się, idąc jedynym
szlakiem przekraczającym wyspę, wspiąć na Te Rua Manga na wysokość 413 m. Rarotonga jest nie tylko
największą, ale także jedną z najpiękniejszych wysp Polinezji. Turystyka, mimo że przynosi wyspiarzom
największe dochody, jest w powijakach. Wyspa jest ciepła 25-30°C i piękna. Wokół wyspy prowadzi droga,
przy której jest 10 miejscowości i skupia się tu całe życie wyspy. Od drogi w głąb są uprawy bananów, palm
kokosowych, cytrusów, ananasów, przypraw korzennych - taro oraz pomidorów.
Po przyjeździe zamieszkałem tuż nad oceanem, wśród palm i bujnej
roślinności w bungalowie Ariana 6 km od stolicy Avarua. Stąd wystartowałem dookoła całej wyspy, poznawałem
jej mieszkańców, zabudowania, bujną roślinność i wspaniałe plaże. Byłem również obok Avarua w miejscowym
kościele, gdzie wysłuchałem charakterystycznych maoryskich śpiewów mszalnych oraz zostałem zaproszony na
wspólny obiad serwowany co niedzielę przez uczestników mszy. Jedzenie było wyśmienite: miejscowe różne
specjały, ryby, małże, langusty, nadziewane owocami i przyprawami miejscowymi kurczaki, słodkie napoje
alkoholowe, kawa i ciasta, także cytrusy, kokosy i różowe banany. Wszyscy obecni, zarówno nieliczni biali,
jak i miejscowi Maorysi, byli serdeczni i nieskrępowani, gościnni, radośni i rozśpiewani, śpiewali na dwa,
trzy głosy, pięknie i melodyjnie. Chciało by się tam pozostać na zawsze, a tu pozostało kilka dni.
Jak już wcześniej wspomniałem, udało mi się jeszcze przejść poprzez góry w
poprzek całej wyspy, jedynym słabo oznakowanym szlakiem przebiegającym w tutejszym buszu. Była to wspaniała
przygoda, nawet wtedy, kiedy szlak zniknął wśród istnego szaleństwa kolorów i zapachów bujnej roślinności
nad strumieniem, a pojawił się całkowicie gdzie indziej już w pobliżu cudownej plaży nad Pacyfikiem. W sumie
pobyt na Rarotondze uważam za udany i wielce poznawczy, chciałbym tu kiedyś powrócić, chociaż zaczynam już
przygotowywać się do lotu na Tahiti.
Czwarty etap podróży - Tahiti
Następnego dnia, po przebyciu około 1000 km, wylądowałem w Papeete -
stolicy Tahiti, ruchliwym, drogim i kosmopolitycznym mieście. Wyspy Polinezji Francuskiej, podobnie jak
Wyspy Cooka, są pochodzenia wulkanicznego. Pierwszymi Europejczykami, którzy dotarli na wyspy w XVI w., byli
hiszpańscy konkwistadorzy z Peru, potem w XVII w. angielscy żeglarze. W 1768r. Francuzi z Luisem de
Bougainville na czele założyli kolonię francuską. Wodzowie tahitańscy przyjęli protektorat francuski, a
ostatni król tahitański Pomar V w 1880r. całkowicie scedował swe królestwo na rzecz Francji.
Tahiti - największa i najpiękniejsza wyspa została ochrzczona wyspą miłości
i rajem ziemskim, liczy około 60 000 ludzi. Obecnie wyspy Polinezji liczą około 160 000 ludzi i mają znaczną
autonomię w ramach Zamorskiego Terytorium Francji. 3/4 zysków pochodzi z turystyki, pozostałe to eksport
kopry i oleju kokosowego, jak również owoce cytrusowe, wanilia i perły. 80% mieszkańców to Polinezyjczycy, w
większości chrześcijanie mówiący po tahitańsku, mimo że językiem urzędowym jest francuski.
Nie bez przyczyny Tahiti zwana jest również wyspą Afrodyty, a swobodne i
piękne Tahitanki dalej słyną ze swej urody oraz tańca "tamure" opartego na kołysaniu biodrami, przepasanymi
małymi wzorzystymi i jaskrawymi kawałkami bawełny zwanymi "pareo". Są różne sposoby ich wiązania na kobiecym
ciele. Noszenie pareo to prawdziwa sztuka. Miałem okazję będąc w hali targowej uczestniczyć w pokazie
noszenia pareo.
Hala targowa w Papeete to dwa piętra straganów wypełnione egzotycznym
często tańczącym tłumem. Można tu kupić kwiaty, owoce tropikalne, przyprawy, ryby, pachnidła, wisiorki,
naszyjniki z czerwonych hibiskusów, korali, muszelek, drewna. Można tu również posłuchać oryginalnych
polinezyjskich zespołów muzycznych, popatrzeć na piękne, nieskrępowane, tańczące dziewczyny i samemu
zatańczyć. Na piętrze mieszczą się galerie pamiątek z najcenniejszego bogactwa Polinezji czarnych pereł -
wszystkie prawdziwe, mienią się subtelnymi odcieniami morza i czerni.
Na Tahiti prawie wszystkie kobiety noszą czarne perły i prawie wszyscy
tatuaże. Dlatego obok są słynne, najstarsze na świecie salony tatuażu z różnymi abstrakcyjnymi wzorami
polinezyjskimi charakterystycznymi dla Maorysów, także wzorami zwierząt i kwiatów. Dalej mieszczą się lekko
zabudowane sklepy, poczta, gdzie można kupić wspaniałe znaczki, biuro informacji turystycznej, oryginalny
kościół, hotele i rezydencje kolonialne, także dom ostatnich tahitańskich królów, oraz duży wojenny,
przeładunkowy i jachtowy port oceaniczny nad zatoką Motu Uta. Wszędzie pełno restauracyjek i piwiarni,
pamiętających pierwszego piwowara na Tahiti, którym był Polak.
Spacerowałem po krzykliwych, ruchliwych i zatłoczonych ulicach Papeete,
przesiadywałem w egzotycznych kawiarniach, gdzie poznałem wielu mądrych Tahitańczyków, którzy opowiadali mi
o pochodzeniu Polinezji, kiedyś jakoby wielkiego lądu Hiva o wspaniałej cywilizacji, z którego pozostały
tylko małe wyspy z dawnymi szczytami gór wulkanicznych. O tym mają świadczyć pozostawione prawie na każdej
wyspie piramidy, a na szczytach gór kamienne posągi bożków "Tiki". Na Tahiti taka piramida ma znajdować się
gdzieś niedaleko najwyższych szczytów o nazwie Orohena (2235 m) lub Aorai (2060 m).
Podobnie jak na Rarotondze, postanowiłem objechać wokoło oraz przejść na
przełaj całą wyspę. Próba przejścia w poprzek Tahiti niestety nie udała się, wyszedłem z Papeete na
obwodnicę w kierunku szczytu Oroheny zgodnie ze wskazówkami i równocześnie ostrzeżeniem przewodników z
miejscowego Biura Turystycznego. Idąc ścieżką wzdłuż potoku miałem coraz większe trudności ze ścianą
zieleni, zwisającymi lianami i ciernistym lantanem oraz ginącą ciągle coraz mniej dostępną ścieżką. Do tego
dochodziło śliskie podłoże z gnijących liści wysokich drzew sandałowych. Im było wyżej tym gorzej. Przejście
przez dużo niższe góry na Rarotondze wydawało się teraz pestką. Niestety musiałem zrezygnować i wrócić do
cywilizacji. Najbardziej ubolewałem nad tajemniczą piramidą, której już chyba nigdy nie zobaczę.
Na wyspach Polinezji jest kilkanaście piramid i stanowią one wielką zagadkę
i równocześnie przykład architektury megalitycznej ogromnych doskonale do siebie pasujących kamieni. Jedna z
takich piramid znajduje się właśnie na Tahiti i ma u podstawy 80 m długości i 26 m szerokości. Niestety, nie
było mi dane jej widzieć. Ale za to widziałem posągi bożka Tiki w domu Gauguina przy obwodnicy.
Obwodnica podzielona jest na dwie części. W sumie jej długość wynosi
zaledwie 110 km, przecinają ją wartkie strumienie, które wyżłobiły kręte doliny i jary pokryte lasami
kokosowymi. Tuż za Papeete zbudowano motel w stylu tahitańskim, dalej hotel "Tahara", przyciągający bogatych
turystów, wieczorami można tu oglądać tańce, śpiew, chodzenie po rozżarzonych węglach i uczestniczyć we
wszelkim folklorze tahitańskim. Czym dalej od Papeete, tym mniejszy ruch samochodowy. Zaczyna się prawdziwe
Tahiti, nawet nowoczesne hotele są umiejętnie wkomponowane w naturę, nie zakłócając piękna przyrody.
Podobnie jak w Papeete, na obwodnicy codziennie w zatoczkach i wolnych miejscach toczy się popołudniowe i
nocne życie rozrywkowe ludności tahitańskiej i chińskiej, oczywiście nastawionej również na obsługę
turystów. Wszędzie można kupić różne wyroby artystyczne. Każdego wieczoru odbywa się "wielka zabawa" i
"wielkie żarcie". Chińczycy oferują swoją tanią różnorodną kuchnię, karmią obficie i wyjątkowo smacznie, a
krajowcy natomiast serwują swoje różnorodne, egzotyczne przysmaki, ich jedzenie bywa jeszcze smaczniejsze
np. wspaniały stek jagnięcy w sosie z awokado (za 1000 Fr polinezyjskich), który oczywiście musiałem
spróbować. Oferują także zabawy i tańce. Było słychać ciągłe śpiewy, gitary, ukulele, bambusowe fujarki i
tamburyny...
Jadąc dalej, niecałe 30 km od Papeete tuż przy obwodnicy, trafiłem na
słynne groty Maraa, uważane za "prawdziwe wejście do piekieł". Kilkaset metrów w głąb otchłani groty, w
której mieści się olbrzymie bez śladów życia czarne jezioro. Natomiast po drugiej stronie szosy była piękna
czarna plaża Taharuu, na której spędziłem kilka miłych chwil, opalając się i pływając, dalej miałem widok na
ocean i białą linię rafy koralowej. Na Tahiti, w odróżnieniu od Rarotongi, wszystkie plaże są czarne. Dalej
obwodnica prowadziła do Taravao, gdzie wielka Tahiti łączy się cienkim przesmykiem z małą Tahiti. Tutaj
według legendy słońce przeszkodziło bogu Oro w rozdzieleniu wyspy. Stąd widoczne są jej obie części.
Mniejsza jest bardziej dzika i mniej przystępna. Podobno była ulubionym miejscem Jacka Londona. Droga kończy
się na przylądku Tautira, dalej mniejsza wyspa jest niedostępna. Musiałem wrócić na wielką wyspę i skierować
się do wybrzeża, gdzie słynny francuski kapitan Bougainville zakotwiczył swój żaglowiec, odkrył Tahiti i
ochrzcił ją "Nowa Cytera" czyli nowa wyspa Afrodyty.
Jadąc obwodnicą byłem również koło miejscowości Para w domu-muzeum
Gauguina. Ten wielki malarz impresjonista dwukrotnie przebywał w Polinezji, a na Markizach został pochowany.
Kilka lat mieszkał na Tahiti i tu namalował swoje najcenniejsze dzieła: "Tahitanki", "Ia orana Maria" i
słynny "Biały koń". Gauguin bardzo lubił towarzystwo pięknych Tahitanek i pozostawił na wyspie liczne
potomstwo oraz pozyskał wieczną sympatię Tahitańczyków. Obok muzeum zwiedziłem także przepiękny park
botaniczny z ogromnymi paprociami, różnymi drzewami palmowymi, kasztanowcami, bambusami, chlebowcami,
drzewami mango, lantanowcami, pomarańczami i morzem kwiatów. Blisko domu Gauguina był lokal, którego
właścicielem jest podobno Polak i którego jednak nie miałem szczęścia zastać.
Tymczasem pobyt na Tahiti nieubłaganie zbliżał się do końca. Musiałem
jechać na lotnisko Faaa, skąd czekało mnie ponad 11 godzin lotu do Los Angeles. Pożegnałem się z
przyjaciółmi i cudowną wyspą, odlatując z kolią różowych tiare na szyi.
Kolejny cel podróży to Kalifornia, Newada i południowe stany USA, ale o tym
innym razem.