We wrześniu i październiku '99 objechaliśmy
kilkanaście parków narodowych USA - od Badlands i Yellowstone na północy, Zion i Great Canyon na zachodzie
do Petrified Forest i Painted Desert na południu. Na kilku spotkaniach TE przedstawiamy nasze wrażenia i
przeźrocza.
Początek i koniec wycieczki wypadł nam w Chicago - skąd wypożyczyliśmy na
całą trasę samochód. Parę dni w Chicago pozwoliło na pobieżne zapoznanie się z miastem. Ale to poza tematem
relacji. Wspomnimy tylko, że trafiliśmy na zabawną imprezę pt. "Cows on Parade" - "Parada krów". Władze
miasta zaprosiły rzeźbiarzy do utrwalenia swojej artystycznej wizji krowy. W rezultacie powstała galeria
rzeźb obejmująca całe śródmieście - kilkaset żartobliwych posągów krów naturalnej wielkości. Jest tam
"krowa, która przeskakuje przez księżyc", krowa-turystka w pełnym ekwipunku studiująca plan miasta, recital
krowy-śpiewaczki, dwukrowa "co dużo ryczy a mało mleka daje" - o dwu pyskach na obu końcach, ale bez fabryki
mleka itp.
Możliwie szybko wyruszyliśmy na zachód - w zasadzie do Yellowstone, ale
zahaczając po drodze o parę ciekawych miejsc. Pierwszym był park narodowy Badlands - ciągnący się na
długości kilkudziesięciu kilometrów obszar niewysokich skałek, znanych z osobliwych kształtów i niezwykłego
bogactwa znalezionych tu szkieletów prehistorycznych ssaków. Nas jako niefachowców zafrapowały formy skał
o ostrych, wyrzeźbionych przez wiatr i wodę (a przede wszystkim czas) krawędziach. W słońcu sprawiały
"nieziemskie" wrażenie. Wśród skalnych szczycików, załomów, dolinek i kanionów wytyczono sporo turystycznych
ścieżek dla każdego (zwłaszcza dla niepełnosprawnych, o co Amerykanie szczególnie dbają) i trudniejszych
szlaków - tylko dla wprawnych.
Obowiązkowym punktem na naszej trasie była Mt. Rushmore - góra, w której
zboczu w latach trzydziestych ekscentryczny rzeźbiarz nazwiskiem Gutzon Borglum stworzył monumentalne
portrety czterech najbardziej zasłużonych prezydentów USA - Waszyngtona, Lincolna, Jeffersona i Teodora
Roosevelta.
A paręnaście kilometrów dalej kolejna skalna rzeźba: artysta polskiego
pochodzenia Korczak Ziolkowski, urzeczony legendą i losami Indian postanowił utrwalić w skale postać ich
wodza Crazy Horse. Miała powstać głowa, ręka wskazująca tereny odebrane prawowitym właścicielom przez
białych i sylwetka wierzchowca. Niestety Korczak zmarł, wykończona jest tylko głowa jeźdźca, a na skale
ledwie zaznacza się zarys głowy rumaka. Rodzina Korczaka stworzyła fundację i gromadzi pieniądze dla
dokończenia śmiałego projektu.
Kto widział "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", pamięta scenerię części
filmu: wyrastający z równiny skalny blok o kształcie wielkanocnej baby - Diabelską Wieżę (Devils Tower). To
jedyny w swoim rodzaju bazaltowy pień magmowy, odsłonięty po milionach lat dzięki erozji otaczającej
równiny. Dla Indian góra jest nadal świętością - widzieliśmy u jej stóp medytujących "rdzennych Amerykanów"
- dla wspinaczy jest atrakcyjnym terenem ćwiczeń, dla nas była niezwykle interesującym eksponatem geologii
dynamicznej. Ścieżki u stóp skały w pięknym lesie pozwalają przyjrzeć się "babie" ze wszystkich stron. Na
łączce u podnóża rzuca się w oczy kolonia kilkudziesięciu piesków preriowych zwanych też nieświszczukami -
sympatycznych zwierzątek przypominających małe świstaki, a spokrewnionych z wiewiórkami. Pozwalały się
oglądać i fotografować z paru metrów, każde miało własną norkę. Niesforni turyści wbrew pisemnym zakazom
dokarmiali je czym się dało - tak wdzięcznie żebrały stając słupka.
Na trasie do parku Yellowstone przecięliśmy Big Horn Mountains,
przypominające Beskidy. Nie znaleźliśmy obiecanego w atlasie National Geographic kempingu i spędziliśmy
noc - marznąc solidnie - w samochodzie, wysoko w górach. Ale za to rano przeszło obok nas wielkie stado
czarnych krów, prowadzone i popędzane przez autentycznych kowbojów, którym do pełnego rynsztunku rodem z
westernu brakowało jednak pary rewolwerów.
Minąwszy tereny Indian Szoszonów znaleźliśmy się wreszcie - po 1600 mil
jazdy z Chicago - u bram parku Yellowstone. Wcześniej kupiliśmy za 50 USD całoroczną kartę Golden Eagle,
umożliwiającą wjazd samochodem z zawartością (do sześciu osób) do każdego z około 350 narodowych parków i
monumentów. To się na pewno opłaca, pojedyncze wstępy są na poziomie 10-20 USD za samochód z pasażerami.
Kiedy obudziliśmy się następnego ranka na ogromnym kempingu zastawionym
głównie kamperami, o parę metrów od namiotu pasły się dwa wielkie bizony. Zajęte trawą traktowały ludzi i
samochody jak świeże powietrze. Po pół godzinie wróciły do lasu.
Główne elementy krajobrazu w Yellowstone NP
to wynikające z wulkanicznej
przeszłości tego regionu gejzery, wulkany błotne, gorące źródła i zjawiska towarzyszące, wielki kanion rzeki
Yellowstone z kilkoma efektownymi wodospadami oraz zwierzęta: wspomniane bizony, jelenie wapiti, mulaki,
widłorogi, łosie, niedźwiedzie w dwóch kolorach (tych ostatnich nie widzieliśmy, niestety - lub na
szczęście).
Zaczęliśmy od przyjrzenia się niezawodnemu "Staremu Wiarusowi" - gejzerowi
Old Faithful, który co 80 minut wyrzuca efektowną fontannę wody i pary (do 32000 litrów!) na wysokość nawet
55 metrów. O przewidzianej porze na ławeczkach wokół gejzeru zbiera się kilkaset osób, a kiedy spektakl się
zaczyna, rozlega się głośne "Ooo!" i typowo amerykańskie "Uau!".
W zasięgu parugodzinnego spaceru jest tu kilkadziesiąt gejzerów o różnych
kształtach i obyczajach - jedne tworzą koliste jeziorka o błękitnej, niezwykle przejrzystej wodzie, otoczone
niziutką mineralną krawędzią, inne budują wapienne zamki kilkumetrowej wysokości; jedne wybuchają regularnie
i w centrum informacji podawany jest ich "rozkład jazdy" na dany dzień, inne są kapryśne jak primadonna
(jest taki, co ostatni raz wybuchł kilkanaście lat temu) i zarząd parku prosi turystów o informacje o ich
ewentualnej aktywności. Gejzer Morning Glory po zatkaniu wylotu śmieciami nawrzucanymi przez bezmyślnych
turystów w ogóle zaprzestał działalności. Smutne.
Ale to był dopiero początek atrakcji parku Yellowstone. Ciąg dalszy relacji
za trzy tygodnie.